Wenecja vs. Cannes: Dlaczego La Biennale to prawdziwe święto kina, a Cannes… tylko show

Na scenie światowych festiwali filmowych dwa wydarzenia od lat dominują nie tylko w Europie, ale i na całym świecie — La Biennale di Venezia i Festiwal Filmowy w Cannes. Każdy z nich ma swoją niepowtarzalną magię, historię, ikoniczne momenty, i żaden kinofil nie może ich zignorować. A jednak, kiedy dochodzi do porównania, Wenecja niezmiennie przyciąga bardziej tych, którzy szukają czegoś więcej niż blasku fleszy, hollywoodzkiego przepychu i rozgłosu. Wenecja to artystyczna dusza kina, a Cannes, choć spektakularne, coraz częściej ulega urokowi popkulturowej konsumpcji.

Czy oba festiwale są w stanie zaoferować coś więcej niż czerwony dywan i uśmiechy gwiazd? Co z historią, artystycznym dziedzictwem, które niesie się za tymi wydarzeniami? Dlaczego więc La Biennale di Venezia wciąż, po tylu latach, jawi się jako miejsce bardziej autentyczne? Spróbujmy to rozważyć.

Wenecja – najstarszy, ale czy naprawdę najlepszy?

Założony w 1932 roku, La Biennale di Venezia to najstarszy festiwal filmowy na świecie. W Wenecji kino miało się łączyć ze sztuką w szerokim tego słowa znaczeniu. Pomyślmy przez chwilę: czy w tym fakcie nie tkwi już główna różnica między Wenecją, a Cannes? Podczas gdy Cannes, powstałe w 1946 roku, miało być manifestacją powojennego optymizmu i otwarcia się na świat, Wenecja już wówczas funkcjonowała jako „intelektualna satelita” dla artystów. Pierwsze edycje festiwalu w Wenecji oglądały filmy twórców, którzy zostawili trwały ślad w historii kina, takich jak Frank Capra i René Clair. Wenecja od początku była miejscem dla myślicieli, wizjonerów, a nie tylko celebrytów.

Cannes natomiast, choć jego początki były pełne ideologicznych uniesień i walki o niezależność filmową, stopniowo zmieniało się w spektakularne widowisko. Czy to zresztą nie widać wyraźnie dziś? Cannes to przede wszystkim eksplozja blasku, kreacje haute couture, luksusowe jachty, pełne przepychu przyjęcia i wieczorne bankiety. Wenecja — choć również nie stroni od elegancji — nigdy nie pozwoliła, by komercja zdominowała jej ducha.

Polskie akcenty – od Andrzeja Wajdy po Pawła Pawlikowskiego

Na obu festiwalach swoje miejsce znaleźli polscy twórcy. Jednak to właśnie Wenecja dała szansę Andrzejowi Wajdzie, który w 1998 roku otrzymał Złotego Lwa za całokształt twórczości, uznając jego wkład w rozwój kina europejskiego. Wajda to twórca, który balansował między kinem komercyjnym a artystycznym, jednak to na La Biennale doceniono głębię jego filmów i refleksję nad polską historią.

Paweł Pawlikowski również zdobył Złotego Lwa za swój film „Ida” w 2013 roku, co tylko potwierdza, że Wenecja jest miejscem, gdzie sztuka i narracja o zmaganiach z historią znajduje właściwe uznanie. W Cannes te sukcesy także są widoczne, ale czy nie odnosimy wrażenia, że tam filmy muszą się przedzierać przez gąszcz lustrzanych okładek magazynów i świateł reflektorów? Wenecja daje przestrzeń na ciszę, na moment zastanowienia.

Czy filmy takie jak „Ida” czy „Człowiek z marmuru” miałyby szansę na taką samą refleksję w Cannes, gdzie publiczność może być bardziej zainteresowana tym, co dzieje się poza ekranem?

Złoty Lew kontra Złota Palma – która nagroda ma większe znaczenie?

Kiedy patrzymy na główne nagrody obu festiwali, Złoty Lew w Wenecji i Złota Palma w Cannes, musimy zadać sobie pytanie: która z nich naprawdę świadczy o artystycznej jakości filmu? Cannes, choć prestiżowe, zaczyna być postrzegane jako bardziej komercyjne, gdzie coraz częściej twórcy zmuszeni są balansować między wymaganiami krytyków, a potrzebą zadowolenia masowej publiczności. Stąd też dużo współprac z markami, influencerami czy „ogrzewanie” się w blasku fleszy osób, które nie są z branży filmowej, chętnie i ciepło przykleją się do czerwonego dywanu i staną obok niego tylko po to, żeby zrobić sobie zdjęcie. Już nie wspomnę o, cytując zwrot z klasyka polskiego kina, filmu pt.: „Kariera Nikosia Dyzmy” – „Wpuścić chamstwo na salony…”.

W Wenecji natomiast wybory jury są bardziej nieprzewidywalne, a przez to — prawdziwe. Złoty Lew nie jest obciążony ciężarem zaspokajania globalnych gustów, ale celebruje filmy, które podejmują artystyczne ryzyko. Przykładem może być chociażby „Roma” Alfonso Cuaróna, film, który jednocześnie zdobył uznanie krytyków i przeszedł do mainstreamu, ale w momencie wygranej był czymś zupełnie innym niż typowy film festiwalowy. To Wenecja, a nie Cannes, dała przestrzeń, by ten czarno-biały obraz życia w Meksyku mógł rozkwitnąć, nie utonąwszy w morzu celebryckich pokazów.

Joaquin Phoenix, który po premierze „Jokera” w Wenecji odebrał owacje na stojąco, z pewnością docenił, że to właśnie tam, a nie w Cannes, film ten mógł spotkać się z pełnym, skupionym odbiorem. Złota Palma mogłaby nie zaryzykować, obawiając się wywołać zbyt duże kontrowersje. Czy to przypadek, że tak wiele filmów nagrodzonych Złotym Lwem później zdobywa również Oskary? Wenecja ma nie tylko artystyczną intuicję, ale także międzynarodowy zmysł, który wyprzedza Cannes o krok. W tym roku Joaquin również ma szansę na statuetkę. W konkursie głównym bierze udział kontynuacja Jokera – „Joker: Folie À Deux”.

Wenecja pisze historię: Od Viscontiego po Malicka

Kiedy myślimy o najbardziej przełomowych momentach kina, wiele z nich miało swoje korzenie właśnie w Wenecji. To tutaj Luchino Visconti pokazał światu „Śmierć w Wenecji”, film, który stał się symbolem kina artystycznego i na zawsze zmienił nasze podejście do ekranowej estetyki. To na weneckiej Lido David Lynch zaprezentował swoje kontrowersyjne „Blue Velvet”, które wywołało zarówno zachwyt, jak i oburzenie, ale również ustaliło nowe standardy narracji gatunkowej.

Czy Cannes mogło wywołać takie emocje? Owszem, Quentin Tarantino i jego „Pulp Fiction” to przykład ikonicznego momentu, ale film ten niemal od razu wpasował się w kultowy mainstream. Wenecja natomiast daje szansę na to, by filmy przeszły dłuższą drogę — od ryzykownej premiery do międzynarodowego sukcesu. To tutaj Terrence Malick zdobył uznanie za swoją skromną, filozoficzną twórczość. Wenecja oferuje twórcom to, co w Cannes wydaje się coraz bardziej rzadkie — przestrzeń na eksperymentowanie, bez konieczności przyciągania natychmiastowej uwagi mediów. W Cannes presja blasku i popularności jest wszechobecna, co niejednokrotnie odbiera dziełom szansę na głębszą refleksję. To zjawisko skłania do pytania: czy festiwale filmowe powinny być miejscem artystycznego wyrazu, czy raczej spektakularnym widowiskiem na miarę gal oscarowych?

Cannes: Ofiara własnego sukcesu?

Cannes, ze swoją długą historią i prestiżową Złotą Palmą, bez wątpienia wykształciło wyjątkową tożsamość. Niemniej, jego sukces stał się także pewną pułapką. Czy festiwal filmowy, który raz po raz promuje swoje logo wśród najdroższych marek luksusowych, nie staje się powoli bardziej narzędziem marketingowym niż platformą dla filmowej sztuki? Jakie przesłanie wysyłamy, kiedy wydarzenia związane z festiwalem bardziej interesują media niż filmy, które są tam prezentowane? Czyżby Cannes stopniowo traciło swoją duszę na rzecz błyskotek, skupiając się bardziej na spektaklu niż na treści?

Oczywiście, warto docenić znaczenie Cannes w globalnym kontekście filmowym. To tam również odbywają się premiery najbardziej oczekiwanych produkcji, to tam nagradza się filmy, które szybko wchodzą do międzynarodowej dystrybucji. Ale właśnie to przekształcenie festiwalu w globalne „okno wystawowe” sprawia, że Cannes staje się coraz bardziej przewidywalne. Jest ono miejscem, gdzie film musi nie tylko spełniać oczekiwania krytyków, ale także przemawiać do komercyjnych gustów. Wenecja, w odróżnieniu od swojego rywala, wciąż zachowuje swoje intelektualne korzenie, oferując filmy, które czasem wykraczają poza proste oczekiwania widowni.

Sigourney Weaver Podczas 81. Festiwalu BLaBiennale z nagrodą Złotego Lwa za całokształt twórczości. / fot. ASAC


Prawdziwa magia Wenecji – powrót do sedna kina

Kiedy analizujemy La Biennale di Venezia, trudno oprzeć się wrażeniu, że ten festiwal bardziej sprzyja „czystemu” odbiorowi filmu. W Wenecji widzowie i krytycy mają czas na refleksję nad obrazami, które często niosą ze sobą głębsze przesłanie. To nie miejsce, gdzie filmy muszą być spektakularne i natychmiast chwytliwe. To przestrzeń dla twórców, którzy chcą zabrać głos w świecie sztuki, a nie tylko zadowolić widzów prostymi fabułami.Tutaj czas płynie inaczej.

Wenecja jest festiwalem, który nie boi się trudnych tematów i formalnych eksperymentów. Gus Van Sant z filmem „Elephant” o strzelaninie w amerykańskiej szkole, czy Todd Phillips z psychologicznym portretem wspomnianego wcześniej Jokera — to przykłady produkcji, które nie tylko zdobyły uznanie, ale przede wszystkim pozwoliły na dyskusję. Dyskusję, która wykraczała poza ramy kina i dotykała ważnych kwestii społecznych.

Czy Cannes potrafi w ten sposób inspirować? Czy festiwal, który tak mocno stawia na efektowne premiery i medialny zgiełk, wciąż ma przestrzeń na bardziej intymne, wyciszone filmy, które wymagają czasu na oswojenie i głębsze zrozumienie? To pytania, które Cannes powinno sobie zadać, by nie zgubić tego, co jest esencją kina — autentyczności i prawdy.

Dlaczego Wenecja wygrywa?

Choć oba festiwale mają swoje wyjątkowe miejsca w historii kina, to Wenecja, z jej artystycznym dziedzictwem, wizjonerskim programem i otwartością na eksperymenty, oferuje coś więcej niż tylko spektakl. Wenecja przypomina nam, że festiwale filmowe powinny być miejscem dla kreatywności, a nie wyłącznie dla przemysłu filmowego. To tam sztuka ma szansę przemówić pełnym głosem, nieprzytłoczona komercją.

La Biennale di Venezia to miejsce, gdzie twórcy i widzowie mogą odetchnąć od ciągłej presji konsumpcjonizmu. To festiwal, który celebruje kino w najczystszej postaci — jako formę sztuki, jako medium refleksji, jako narzędzie do rozwoju dialogu międzykulturowego. Dlatego właśnie, choć Cannes wciąż będzie mieć swoje miejsce na mapie światowego kina, to Wenecja dla mnie wygrywa w sercach tych, którzy szukają czegoś więcej niż blasku fleszy. Bo w końcu, kiedy zamkniemy oczy po seansie, chcemy pamiętać nie czerwony dywan, ale to, co zobaczyliśmy na ekranie.