„It Ends with Us” autorstwa Colleen Hoover to powieść wydana w 2016 roku, która zdobyła ogromną popularność dzięki BookTokowi w 2021 roku, stając się bestsellerem i zyskując rzeszę fanów na całym świecie. W tym roku doczekała się nawet ekranowej adaptacji z olśniewającą Blake Lively w roli głównej. Przy tej okazji, spróbujemy zgłębić, co takiego sprawia, że tak bardzo lubimy czytać o dysfunkcyjnych związkach?
Książka porusza trudne tematy, jak większość pozycji z dorobku Hoover, zestawia miłość, przebaczenie i przemoc domową obok siebie, ale po kolei. Historia opowiada o młodej kobiecie, Lily Bloom, która przeprowadza się z małego miasteczka w Maine do Bostonu. Lily ma marzenia, oczekiwania i plany. Chce otworzyć własną kwiaciarnię, żyć własnym życiem, skrajnie odmiennym od tego, jakiego doświadczyła w domu rodzinnym, obserwując przemocowego ojca, wyładowującego gniew na niewinnej matce. Kiedy w końcu staje na własne nogi, nie oglądając się za siebie, przeszłość dopada ją w każdej postaci. Począwszy od dzienników ze wspomnieniami, przeplatającymi teraźniejszą narrację, przez wyśnionego Atlasa Corrigana, nieoczywistą pierwszą miłość Lily, po szarmanckiego neurochirurga z mroczną stroną, Ryle’a Kincaida, w którym stopniowo się zakochuje. Tu cykl zaczyna się na nowo. Stworzony przez Hoover świat obfituje w realistyczne i poruszające opisy, przez co dla wielu historia Lily Bloom, wydawać się może prawdziwą historią miłosną. Zatem – dlaczego bałam się, czytając każdy rozdział? Lecz również – dlaczego nie mogłam przestać czytać?
Tajemniczy, przystojny, skrzywdzony bohater – oto dlaczego. Pociągający typ mężczyzny, którego główna bohaterka nawet nie chce naprawiać – przecież jest piękny, mądry i ambitny, zupełnie bez skazy – raczej stara się mu dorównać, przypodobać. Ktokolwiek swoją młodość przeżywał w erze „Zmierzchu”, dobrze wie, co mam na myśli. Wyidealizowany obraz Edwarda sprawił, że z miłą chęcią przymknęliśmy na wszystko inne oko. Jedyną rozterką było: team Edward czy team Jacob, kiedy wszyscy powinniśmy być team Charlie. Podobnie wygląda relacja czytelnika z Rylem. Chociaż z biegiem fabuły jego nagłe wybuchy złości coraz bardziej krzywdzą Lily, wciąż nie jest dosadnie określony jako „ten zły”. Jest oprawcą, ale…! Właśnie: „ale”. Czy powinniśmy zostawiać miejsce na jakiekolwiek „ale”? Rozumiem, że bez nich sztuka powieściopisarstwa, byłaby zupełnie nudna, a bohaterzy płytcy jak woda w kałuży. Jednak co zrobić, gdy autorka naszego szarego moralnie bohatera zestawia ze śnieżnobiałym, bezkompromisowo dobrym Golden Retriverem? Czy zabrakło brudów do wyciagnięcia na Atlasa Corrigana, czy jednak Ryle Kincaide jest przez nią usprawiedliwiany? Oczywiście, że sympatyzujemy z Atlasem, którego poznajemy jeszcze jako nastolatka w kryzysie bezdomności, ale dlaczego z taką samą siła staramy się doszukać dobra w Ryle’u, który miłość swojego życia zrzuca ze schodów?
W tym miejscu pojawia się kolejny, zaważający na naszej relacji z bohaterami punkt: motywowanie przemocy. W powieści często pojawiają się wyjaśnienia zachowań Ryle’a jego traumatycznymi przeżyciami z przeszłości. Czy to oznacza, że każdy mężczyzna z trudnym dzieciństwem będzie bił żonę? Choć nie jest to bezpośrednie usprawiedliwienie jego działań, może to prowadzić do zrozumienia jego „motywacji”. Jest to ukazywanie sprawcy przemocy jako ofiary własnej przeszłości, próba złagodzenia jego winy. Z pewnością narracja z perspektywy ofiary nie pomaga. Głęboki wgląd w myśli i emocje bohaterki sprawia, że kwestia przemocy jest postrzegana jako złożony problem, a nie czyste zło. Jednak pierwszoosobowa narracja Lily dała mi dużo empatii dla tej bohaterki jak każdej innej ofiary przemocy. Bałam się o nią, błagałam, żeby odeszła, wielokrotnie chciałam odłożyć lekturę, żeby ochronić ją przed nieuchronnym. Mam nadzieję, że znaleźli się też tacy czytelnicy, którzy wyciągnęli z lektury podobne wnioski, oddychając z ulgą po jej zakończeniu.
Zdaję sobie sprawę, że spora część czekała na happy end, co poniekąd, na szczęście dla wspaniałej Lily, otrzymała. Ostatnie sceny książki sugerują, że miłość i przebaczenie mogą iść w parze z zakończeniem przemocy, co w rzeczywistości nie jest takie wcale takie oczywiste. Proces wybaczania sprawcy przemocy jest skomplikowany. Nie zawsze, jak nie w znakomitej większości, kończy się pozytywnie. Może to prowadzić do mylnego przekazu. Dla kogo? Dla fanów Colleen Hoover z przywołanego wcześniej BookToka, gdzie znaczna część odbiorców to nastolatki w trakcie kształtowania swojego rozumienia miłości, związków. Czy przedstawienie przemocy w romantycznym kontekście może mieć wpływ na sposób, w jaki młodzi ludzie postrzegają zdrowe i toksyczne relacje? Wydaje mi się, że tak.
Daleko mi do moralizowania w tematach, na których się nie znam, których, całe szczęście, nigdy nie doświadczyłam. Mogę jedynie podzielić się własnymi wrażeniami, pozastanawiać się na głos nad pewnymi kwestiami. Doceniam książkę jako wkład w zwiększenie mojej świadomości na temat przemocy domowej. Jednak czy Hoover, która sama w życiu tak lekko nie miała, nie powinna bardziej unikać uproszczeń i romantyzowania, aby nie zniekształcać zrozumienia tych złożonych problemów? Ocenę ostrożnego i odpowiedzialnego podejścia do przedstawiania takich tematów w literaturze pozostawiam wam.