„Tatarak” to film, który uderza w najczulsze struny. To opowieść o umieraniu, ale też o kobiecości i nieprzepracowanej żałobie po utracie synów. Andrzej Wajda, jeden z największych reżyserów w historii polskiego kina, stworzył obraz, który równie mocno jest filmem, co osobistym wyznaniem. I choć mówi o starości, utracie i śmierci, to robi to z niesamowitą delikatnością, jakby każde słowo i każdy kadr miał znaczenie większe niż tylko fabularne.
Wajda rezygnuje tu z wielkich słów, historycznych odniesień, które tak często towarzyszyły jego wcześniejszym filmom. Zamiast tego dostajemy cichy, intymny dramat, w którym każdy kadr, każde spojrzenie mówią o bólu i samotności. Film nie daje gotowych odpowiedzi, nie pociesza, nie tłumaczy. Zmusza widza do konfrontacji z tym, co nieuniknione — z końcem życia. Swojego (czego nie do końca wiemy czy jest świadoma) i czyjegoś.
“Tatarak” to film inny niż wszystkie, które Wajda zrobił wcześniej. Bardziej osobisty, bardziej szczery, bardziej bolesny. To dzieło, które zostawia widza z pytaniami, na które nie ma prostych odpowiedzi.

Mistrzowska gra światłem i cieniem – film jak malarstwo
Zacznijmy od języka wizualnego. Już od pierwszych scen widz ma poczucie obcowania z ruchomym obrazem malarskim. Światło w „Tataraku” nie tylko oświetla, ale buduje sensy. W scenie, gdy Marta (Krystyna Janda) stoi przy oknie, światło kładzie się na jej twarzy w taki sposób, że przypomina to klasyczne portrety Rembrandta czy Vermeera. Twarz kobiety zanurzona w półcieniu mówi więcej niż słowa: jest tam i życie, i nadciągający cień śmierci.
Co ciekawe, Wajda z Edelmanem często stosują stare, klasyczne ujęcia statyczne, jakby celowo rezygnując z ruchu kamery, aby oddać nieuchronność, jakiej doświadcza Marta. W jednej ze scen, gdy bohaterka siedzi sama w pokoju, kamera powoli odjeżdża, a ona coraz bardziej ginie w przestrzeni, maleje – symbolicznie tracąc znaczenie, jakby rozpływała się w niebycie.
Lustro – kobieta wobec przemijania
Jednym z najmocniejszych momentów filmu jest scena z lusterkiem. Marta patrzy na siebie z bliska, bada swoją twarz, jakby widziała ją po raz pierwszy lub ostatni. Cała w bólu. Widzimy detale: zmarszczki, cienie pod oczami, skórę, która straciła jędrność. Szybka, nerwowa scena, przerwana przez odgłosy wracającego męża. Ale nie ma w tej scenie ani krzty kokieterii — to brutalna konfrontacja z czasem. Wajda używa tu motywu obecnego w malarstwie “Vanitas”, czyli medytacji nad marnością życia. Lustro to nie tylko symbol próżności, ale też refleksji o śmierci. Marta patrząc na siebie, jakby pytała: “Kim jeszcze jestem? Kobietą? Żoną? Starą wdową?”
Sceny nad jeziorem – woda jako lustro pamięci
Woda w „Tataraku” nie jest tylko tłem. To lustro pamięci i nieświadomości. Sceny, gdy Marta spaceruje nad brzegiem jeziora, są kadrowane tak, by pokazać niebo odbite w wodzie. Nie wiemy, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna niebo – jakby bohaterka stała już jedną nogą po tamtej stronie.
W jednej z najbardziej poruszających scen Marta i młody Boguś (w tej roli Paweł Szpejna) umawiają się na spotkanie (randkę?). Kulminacja połączenia „trzech światów”. Planu filmowego, filmu i rzeczywistości. Kamera nie przerywa ujęć — pozwala jej mówić, pozwala milczeć, a tło natury tylko podkreśla ciszę, która zapada między słowami. Z jeziora Marta/Janda ucieka na most, przenosimy się do teraźniejszości w tle słysząc monolog Jandy o umieraniu jej męża. Jezioro, rośliny tataraku kołyszące się na wietrze, odgłosy ptaków, deszcz — te elementy budują medytacyjny klimat filmu, ale też stają się symbolem życia i śmierci, które są jak dwie strony tej samej monety.
Przełamanie fikcji – Janda mówi o śmierci męża
Jednym z najbardziej rewolucyjnych zabiegów narracyjnych jest wprowadzenie do filmu wspomnianego, prawdziwego wyznania Krystyny Jandy o śmierci męża – Edwarda Kłosińskiego. Siedzi na praktycznie pustej scenie, w prostym, codziennym ubraniu, bez charakteryzacji i mówi. Po prostu mówi. Kadr jakby wprost wyjęty z obrazu Edwarda Hoppera, który dla mnie był malarzem wyalienowania i pustki. To nie jest aktorstwo. To żywe świadectwo żałoby, które brutalnie wytrąca widza z jakiejkolwiek iluzji. Janda mówi o chorobie męża, o jego odchodzeniu, o bezradności. Bez żadnych konwenansów. Bez maski. Bez cięć. Kamera ani razu nie ucieka – zostaje z nią, w pełnym frontalnym ujęciu. Ta część filmu łamie konwencję i burzy strukturę narracyjną, czyniąc z „Tataraku” coś więcej niż film – osobisty pamiętnik o śmierci i stracie, zapis bolesnej prawdy o życiu. Bez żadnego ruchu kamery. Tylko aktorka i kamera.

Zakończenie filmu – niedopowiedzenie, które boli
Zakończenie „Tataraku” jako filmu jest majstersztykiem filmowego niedopowiedzenia. Marta stoi nad wodą, wśród tataraku, a my nie wiemy, co dalej. Patrzy. Nie dowierza, że to kolejna smierć jaką los zgotował jej… przeżyć. Czy ma wyrzuty sumienia? Czy wróci do miasta? A może już nie istnieje – przeszła na drugą stronę? To otwarte zakończenie jest genialnym komentarzem do życia, które przecież nigdy nie domyka się piękną klamrą, a zostawia nas z pytaniami, z bólem, z ciszą.
Jeśli miałbym porównać cały „Tatarak” do jakiegoś obrazu, byłaby to “Ofelia” Johna Everetta Millaisa — młoda kobieta dryfująca w wodzie, pośród roślin, piękna i martwa. Tak widzę Martę w finale Wajdowskiego dzieła — postać, która już nie należy do tego świata, chociaż jeszcze tu jest. Janda kończąc swój monolog mówi „
Andrzej Wajda zrobił film o śmierci, który tętni życiem. Film, który nie oferuje łatwych odpowiedzi, ale zmusza do refleksji. Film nie dla każdego, ale na pewno dla każdego, kto umie się zatrzymać, spojrzeć w lustro i zadać sobie pytanie: “Co zostało z mojego życia?”
To film do powolnego oglądania, kontemplacji i… może łez.