fot. materiały prasowe

FELIETON: „Depression hair”. Trend czy niepokojący fetysz rozkładu?

Nie wiem, kiedy dokładnie to się zaczęło. Może wtedy, gdy w pandemicznej izolacji fryzjerzy zniknęli z naszego życia, a jedyne, co widzieliśmy w lustrze, to coraz bardziej chaotyczne odbicie samych siebie. Może wcześniej – kiedy kultura zaczęła glamouryzować wszystko, co autentyczne, surowe, „real”. Tak czy inaczej, „depression hair” to już nie tylko zjawisko – to pełnoprawny hashtag, narracja, a może nawet – nowa estetyka. Ale czy to naprawdę powód do zachwytu?

Kiedy niechlujność staje się stylizacją

W teorii wszystko jest tu „prawdziwe”: nieumyty kok, wypłowiałe końcówki, grzywka cięta w stanie emocjonalnej niestabilności. Autentyczność? Jasne. Ale coraz częściej zaczynam podejrzewać, że mamy do czynienia z nową, nieco niepokojącą wersją „sad girl aesthetic” – tyle że teraz obejmuje też włosy.

Czy to naprawdę wyraz stanu ducha, czy może raczej nowy kostium, który zakładamy, żeby nie wypaść z obiegu? Przecież w 2025 r. nawet bunt musi być telegeniczny. Nawet depresja musi mieć swój look.

Romantyzowanie apatii

Nie jestem przeciwnikiem pokazywania prawdziwego życia – wręcz przeciwnie. Ale coś we mnie się buntuje, gdy widzę tutoriale „jak osiągnąć depression hair look” albo posty z podpisem: „nie mam siły żyć, ale przynajmniej wyglądam estetycznie rozpadnięta”. Naprawdę? Czy już kompletnie straciliśmy zdolność odróżniania formy od treści?

Może jestem staroświecki, ale wolałbym, żeby oznaki depresji traktowano poważnie, a nie jako filtr. Bo jeśli nie myjemy włosów przez tydzień, bo nie mamy siły wstać z łóżka – to nie powinno być modne. To powinno być sygnałem, że coś jest nie tak. Że potrzebujemy pomocy. A nie lajków.

Prada poszła o krok za daleko?

Dowodem na to, że granica została już dawno przekroczona, jest pokaz Prady z Milan Fashion Week 2025. Modele i modelki przeszli po wybiegu z włosami celowo przetłuszczonymi, rozczochranymi, sprawiającymi wrażenie zaniedbanych – w zamyśle miał to być komentarz do „ducha czasu”. Efekt? Lawina krytyki. New York Post bezceremonialnie określił to jako „fetyszyzację depresji w luksusowym wydaniu”.

I trudno się nie zgodzić – bo o ile estetyka „zmęczenia życiem” może być prawdziwa, gdy wynika z realnych doświadczeń, to na wybiegu, wśród torebek za kilka tysięcy euro, wygląda to po prostu… fałszywie. Jakby depresja była najnowszym dodatkiem sezonu, kolejnym accessory obok mini bag i loafersów.

Cichy krzyk czy głośna poza?

Pewnie, część tego zjawiska to autentyczne wyrażenie siebie. Nie każdy musi wyglądać jak z okładki „Vogue’a”. Ale granica między szczerością a performansem coraz bardziej się zaciera. Kiedyś depresja była tematem tabu. Dziś można ją scrollować. Przeżywać przez estetykę. Ale czy to na pewno krok w dobrym kierunku?

Zastanów się – czy „depression hair” to naprawdę coś, z czym się identyfikujesz? Czy może tylko kolejna maska, którą pozwalamy sobie narzucić? I czy przypadkiem nie uczestniczymy w niebezpiecznej grze: udawania autentyczności, żeby nie stracić społecznej waluty?

Nie wszystko musi być trendem

Moda ma ogromną siłę – potrafi uwrażliwiać, edukować, otwierać tematy. Ale ma też drugą stronę – potrafi spłycać. I gdy widzę, jak depresja staje się stylizacją, a smutek – filtrem estetycznym, zaczynam się bać, że przestajemy słuchać tego, co ważne, bo jesteśmy zbyt zajęci stylizowaniem chaosu.

Niech „depression hair” pozostanie tym, czym jest w swojej pierwotnej formie – objawem, nie trendem. A jeśli już chcemy go pokazywać, to z intencją rozmowy, nie tylko autoportretu. Bo nie każde zaniedbanie jest modą – czasem to po prostu wołanie o pomoc.