(czyli dlaczego polska moda nadal mieszka w piwnicy, a nie na międzynarodowym wybiegu)
Wyobraźmy to sobie: centrum Warszawy, np. Pałac Kultury lub nowoczesna hala ekspozycyjna z prawdziwego znaczenia. Pokazy trwają przez chociaż te 5 dni, zaproszeni dziennikarze z czołowych mediów, kupcy z europejskich domów towarowych czy platform jak Net-a-Porter, influencerzy z Włoch, Korei i USA. Zamieszanie, taksówki, miasto żyje modowymi instalacjami i tym wiecznym „do cholery, zaraz się spóźnię bo Uber nie może dojechać…”. Projektanci z Polski i Europy Środkowo-Wschodniej prezentują swoje kolekcje na profesjonalnych wybiegach, przy godnym oświetleniu, z tłumaczeniem kontekstu kulturowego i oprawą godną biennale sztuki.
Brzmi jak bajka? Bo w Polsce nadal nią jest. Ale nie dlatego, że się nie da. Tylko dlatego, że się nie chce na serio.
Kto płaci, ten chodzi po wybiegu
Mówiąc brutalnie: problemem numer jeden nie jest brak talentu, tylko brak pieniędzy. I to systemowych pieniędzy, nie chwilowych zastrzyków gotówki z budżetu sponsora albo modnego producenta alkoholu. Prawdziwy fashion week to koszt na lekko od 2 do nawet 10 milionów złotych. W zależności od skali i ambicji. Dla porównania:
- Copenhagen Fashion Week – obecnie wzór dla Europy Środkowej – finansowany jest hybrydowo: przez państwo, sponsorów typu Zalando i ALDO, fundusze środowiskowe i wpływy z licencji.
- Paryż, Mediolan, Londyn – mają struktury: Fédération de la Haute Couture, Camera Nazionale della Moda Italiana, British Fashion Council. Instytucje te mają budżety, biura prasowe, zespół ds. komunikacji, zespół ds. wydarzeń i logistyków.
- W Paryżu sama logistyka pokazu Diora to osobna produkcja – od budowy tymczasowego pawilonu po transport gości z lotniska. W Polsce tymczasem mamy często pokazy, na których światło robi DJ, a scenografię „kolega, co zna się na Photoshopie”.
Polska prowizorka: show must go on, ale byle jak
Wedle moich obserwacji wszystko u nas jest robione „trochę na czuja”. Czym innym jest dla mnie też współpraca z osobami z zagranicznych marek czy agencji, a czym innym jest praca z polską firmą. Tylko, że przecież pokaz mody to produkcja na poziomie filmu – trzeba mieć ekipę techniczną, fryzjerów, makijażystów, montażystów wideo, oświetleniowców, logistykę transportową i cateringową, tłumaczy, koordynatorów backstage’u, ochronę, hostessy, PR-owców, media plannerów… Lista jest naprawdę długa i kosztowna, a koszty sięgają setek tysięcy złotych – przy jednym pokazie. Właśnie dlatego tygodnie mody umożliwiają „podzielenie” kosztów i skorzystanie z tego wszystkiego za „jednym razem”.
Weźmy choćby ekipę fryzjerską. Pokaz dla 30 modelek? To kilka osób pracujących po 10 godzin dziennie. Profesjonalne stawki? Od 1000 zł za osobę w górę. Dolicz makijażystów, stylistów backstage’owych i koordynatorów – wychodzi kilkanaście tysięcy złotych. Ale u nas wciąż dominuje opcja „na barter”, a potem płacz, że make-up się nie trzymał, bo nie było budżetu na porządne fixery. Jest za to oznaczenie na Instagraie.
Oświetlenie? Porządna firma za jedno wydarzenie zgarnia minimum 20–50 tysięcy złotych. Scenografia, choreografia, reżyseria pokazu – to są realne, konkretne pieniądze. A my się dziwimy, że pokaz wygląda jak event z lokalnego domu kultury. Choć niektórzy topowi projektanci starają się choć trochę dbać o to i owo.
Otoczka Fashion Weeku: bez niej nie istniejesz
Fashion week to nie tylko wybiegi. To wszystko, co dzieje się dookoła – i co sprawia, że dane miasto żyje modą przez tydzień.
- Streetstyle: W Paryżu i Mediolanie uliczne stylizacje są częścią show. Fotografowie z całego świata (Tommy Ton, Phil Oh, Acielle czy nasz polski Szymon – The Style Stalker) czekają przed lokalizacjami, tworząc content, który wiralowo roznosi się po sieci. U nas? Fotografów jest kilku, a i tak muszą walczyć o dostęp, bo „miejsca tylko dla fotoreporterów zaprzyjaźnioncyhea agencji foto”.
- Media: Fashion week to maszynka PR-owa. W Londynie pokazy mają biura prasowe, które codziennie dostarczają materiały dziennikarzom, briefingi, backstage’owe wywiady. W Polsce wciąż zdarza się, że media dostają zaproszenia… dzień przed pokazem. Albo nie dostają wcale, bo „zabrakło miejsc” – co oczywiście nie jest prawdą, ale Pani z PR się nie podoba, że ktoś stawia na pracę, a nie znajomości i wrzucenie kto siedział w pierwszym rzędzie albo która marka zasponsorowała krzesła i podkłady modelek. Nigdy nie ma żadnego press roomu, a materiały z pokazu wrzuca się po tygodniu, w rozdzielczości 800×600. Chyba, że masz licencję z agencjo foto – choć to nie są najlepsze jakościowo materiały. Nie wspominam już o jakimkolwiek podziękowaniu. Bo to zdarza się tylko ze strony zagranicznych domów mody, które rozumieją, że gramy do wspólnej bramki, a nie przeciwko sobie. Budowanie relacji to podstawa, a nie kaprys bo ktoś myśli, że „trzyma stery”.
- Aftery, spotkania, showroomy, showroomy pop-upowe, prezentacje młodych marek, instalacje artystyczne, panele dyskusyjne, modowe podcasty na żywo, wystawy – to wszystko w Paryżu i Kopenhadze tworzy tkankę miejską modowego tygodnia. W Polsce nadal mówimy: „a po pokazie wszyscy do [tutaj wstaw modną obecnie knajpę]”.
Polscy projektanci? Mamy kim grać
Nie, nie brakuje nam nazwisk. Przede wszystkim Magda Butrym. Marka globalna, obecna na Net-a-Porter i Farfetchu. Podsycany jej obecnością (co prawda w formie prezentacji, ale jednak!) w paryskim kalendarzu, pokaz w Warszawie mógłby być wydarzeniem sezonu. MMC, Mariusz Przybylski, Jemioł czy La Mania – wszyscy mają doświadczenie, zaplecze produkcyjne i rzesze fanów. Wystarczy stworzyć platformę z prawdziwego zdarzenia. Maciej Zień – nie widzę bez niego sekcji ślubnej. Chylak, The Odder Side, Undress Code – mogłyby stworzyć segment „contemporary”. Na deser absolwenci krakowskiej SAPU, warszawskiej MSKPU czy łódzkiej ASP – to tu rodzi się przyszłość. Wystarczy dać tym młodym talentom przestrzeń i pieniądze, a nie kazać płacić ciężkie sumy za możliwość pokazania kolekcji o 10 rano w niedzielę głównie przed znajomymi z roku czy rodziną.
Czy polski Fashion Week ma sens? Tak, ale…
…nie jako kolejny jednodniowy pokaz mody dla znajomych z mediów ina zaproszenia, limitowany, owiany tajemnicą. Jeśli mamy mieć w Polsce prawdziwy Fashion Week, to tylko pod warunkiem mocnej profesjonalizacji każdej dziedziny: produkcji, PR-u, castingu, oświetlenia, a także samych zaproszeń i komunikacji „przez duże K”. Nie może też zabraknąć wsparcia państwowego i branżowego – fundusze, które nie są jednorazową „wrzutką”, ale bardzo długofalowym planem (nawet i półtorarocznym). Musimy też pamiętać o realnej wizji – nie tylko po to, by pokazać ciuchy, ale zbudować pozycję Warszawy jako modowego hubu Europy Środkowo-Wschodniej. No i oczywiście mieć zespół z wizją i kompetencjami – a nie kolejną ekipę, która „lubi modę, potrafi robić prezentację i minoderyjne rolki na Instagram”.
Polski Fashion Week może być naszym Paryżem Wschodu – ale nie wtedy, gdy organizujemy go jak jarmark. Nie możemy też ciągle walczyć z animozjami „tego to nie lubię, to ja nie chcę”. Obrażanie się projektantów, agencji PR i dziennikarzy jest co najwyżej na poziomie piaskownicy. Jeśli mamy się „bawić” w modę, to przestańmy wreszcie robić to w stylu „na szybko, po znajomości i za darmo”. Zróbmy to profesjonalnie. Albo w ogóle. Albo grubo albo wcale.