Nie oszukujmy się – Shein to dziś największy guilty pleasure w polskiej modzie. Niby wszyscy plują na fast fashion, niby udostępniamy posty o ekologii i katastrofie klimatycznej, niby wieszamy psy na H&M, ale kiedy kurier przynosi paczkę z Chin, to nagle milczenie. O Shein się nie mówi, o Shein się nie chwali, o Shein się „tylko kupuje”. To taki modowy Tinder: wszyscy korzystają, nikt się nie przyznaje.
Dlaczego Polacy tak kochają Shein?
Po pierwsze – cena. Nie ma co owijać w bawełnę: za 200 zł można ubrać się od stóp do głów, włącznie z torebką i biżuterią. Dla studenta, nastolatki czy nawet dorosłej osoby, która ma kredyt we frankach, to brzmi jak wybawienie. Po drugie – tempo. Algorytmy Shein działają szybciej niż kopiarki w latach 90. Dior wypuszcza kolekcję, a dwa tygodnie później jej „inspirowana” wersja już jest na stronie za równowartość lunchu w Warszawie.
Nie ma się co dziwić, że młodzi lecą na Shein jak ćmy do światła. Chcą wyglądać „trendy”, nie wydając na to fortuny. Problem w tym, że nikt nie chce być kojarzony z tym logo. Wrzucisz paczkę z Louis Vuitton – lajki lecą. Zrobisz story z Zary – okej, trochę „basic”, ale dalej społecznie akceptowalne. Shein? Zero prestiżu, w najlepszym wypadku komentarz: „Serio, kupujesz tam?”.
Hipokryzja w pełnym świetle
Tu zaczyna się rozdźwięk. Bo z jednej strony Shein to wstydliwy sekret, a z drugiej – pół klasy w liceum chodzi w tych samych topach z cut-outami i mikrospódnicach. To trochę jak z kebabem po imprezie: wszyscy jedzą, nikt nie wrzuca na Insta. Hipokryzja, która pięknie pokazuje rozdwojenie polskiego konsumenta.
Bo przecież ci sami ludzie, którzy zamawiają co tydzień paczkę z Shein, uwielbiają publikować zdjęcia z wystaw Louis Vuitton w Warszawie czy Selfridges w Londynie. Robią TikToki z hasłem „dream wardrobe”, pokazując buty Diora, choć realnie ich szafa składa się z poliestru za 19,99. To schizofrenia na miarę naszych czasów: chcemy luksusu, ale płacimy za plastik.
Ekologia? Piękna teoria, brutalna praktyka
W teorii wszyscy wiemy, że Shein to katastrofa ekologiczna. Miliony ton ubrań z materiałów, które nie ulegają biodegradacji. Śmieci w Afryce, dzieciaki szyjące za grosze w Azji, transport lotniczy, który emituje więcej niż nasze roczne wakacje w Grecji. Ale w praktyce? Gdy w aplikacji pojawia się nowy drop i mini sukienka kosztuje 27 zł – nagle problem klimatu dziwnie znika.
Tak wygląda fast fashion 2.0: pokolenie, które teoretycznie jest najbardziej świadome, kupuje więcej i szybciej niż poprzednie. To nie Zara z 2008 roku, gdzie kolekcje były co trzy miesiące. To codzienny festiwal nowości, ściągany wprost na telefon.
To nie hejt – to diagnoza
Nie chodzi o to, żeby znowu bić Polaków po głowie: „jak możecie kupować Shein?”. Chodzi o to, żeby nazwać rzeczy po imieniu. Ludzie chcą wyglądać dobrze, nie wydając fortuny. Marki luksusowe tego nie rozumieją, a polska klasa średnia żyje w kompleksach. To wypełnia Shein.
Prawda jest taka, że Shein nie zniknie. Możemy protestować, możemy pisać raporty, ale dopóki luksus będzie dla 1%, a moda premium będzie odklejona cenowo od realiów, dopóty Shein będzie rządził.
Czy da się z tego wyjść?
Tak. Ale nie przez moralizowanie. Potrzebujemy alternatyw: taniej mody z drugiego obiegu, ciekawych marek lokalnych, które potrafią być dostępne cenowo i jednocześnie oferują jakość. Potrzebujemy edukacji, jak miksować vintage z nowym, jak nie dać się wciągnąć w spiralę „must have”.
Bo wstydzić się nie powinniśmy tego, że chcemy wyglądać dobrze, tylko tego, że nie próbujemy szukać lepszych rozwiązań.