„Ból i blask” to film, który nie wypada oglądać przypadkiem. To nie jest tytuł na leniwą niedzielę z popcornem ani coś do odpuszczenia po piętnastu minutach, kiedy akurat ktoś napisze do Ciebie na Instagramie. To kino, które wymaga od widza obecności. Obecności emocjonalnej, a nie tylko fizycznej. Pedro Almodóvar od lat udowadnia, że nie kręci filmów po to, byśmy się nimi jedynie bawili. On chce, żebyśmy po jego seansach mieli o czym milczeć. Żeby w środku cicho coś bolało, ale jednocześnie dawało uczucie, że jesteśmy bliżej samego życia. I dlatego jest jednym z moich absolutnie ukochanych reżyserów. Pozwala mi przeżyć więcej, niż miałbym odwagę dopuścić do siebie na co dzień.
„Ból i blask” w niezamierzony sposób stał się domknięciem trylogii, która powstawała na przestrzeni 32 lat. Jej pierwsze części to „Prawo pożądania” i „Złe wychowanie”. We wszystkich trzech tytułach bohaterem jest reżyser, a tematami są pożądanie i tworzenie filmów.„Ból i blask” obejrzałem już kilka razy. Za każdym razem czuję, że odkrywam nową warstwę tego filmu. Może dlatego, że to dzieło zmienia się razem z widzem. Zależnie od tego, w jakim momencie swojego życia jesteśmy, inne sceny wchodzą pod skórę. Inne słowa zostają w głowie. I inne spojrzenia Banderasa robią większy porządek w sercu. To film, którego nie oglądasz – tylko doświadcza się go jak własnych wspomnień. Jak zdjęć, które ktoś ukrył na samym dnie szuflady.
Już sam początek wbija w fotel. Sekwencja z Rosalíą i grupą kobiet piorących ubrania przy rzece. Ten obraz jest jak sen, który pamiętamy przez całe życie. Rosalía wygląda monumentalnie, choć scena jest krótka i nieznacząca w fabule. Ale ma moc. Jest jak zaproszenie do świata, w którym wspomnienia nie są czymś linearnym. Nie pytają o logikę ani chronologię. Po prostu wracają i domagają się uwagi. Almodóvar zawsze był mistrzem otwierających scen. Wystarczy wspomnieć o filmie „Skórę, w której żyję”. Tutaj jednak robi coś jeszcze więcej. Wprowadza w swój intymny wszechświat jednym wizualnym poematem. Piękne, metaforyczne, trochę sakralne. A przy tym niesamowicie ludzkie. Żadnej pompy. Żadnego przerostu formy. Po prostu życie zamienione w ikonę.

Historia opowiadana w „Bólu i blasku” jest boleśnie prosta. Salvador Mallo, reżyser z wielkimi sukcesami na koncie, stoi na granicy wypalenia. Nie radzi sobie ze swoim ciałem, z bólem fizycznym, który jest jak nieustannie wiercący się w kościach demon. Nie radzi sobie ze wspomnieniami, bo one wracają w tych momentach, kiedy najbardziej chcemy mieć pustkę w głowie. Ciało i pamięć – dwa najbardziej intymne pola walki. W filmie one właśnie się ze sobą splatają. I to jakimś cudem wychodzi pięknie, bez patosu, bez łopatologii. Almodóvar daje nam lekcję: słabość bywa najlepszym filmowym materiałem.
Ale nie przesadzajmy. Choć temat jest ciężki, forma filmu jest niemal pastelowa. Almodóvar uwielbia życie, nawet kiedy bohaterowi odechciewa się oddychać. W każdej scenie czuć, że reżyser kolekcjonuje piękno. U niego nawet ból ma idealnie dobraną paletę kolorów. I tak, to brzmi jak oksymoron. Ale kto widział choć jeden jego film, wie, że to właśnie jego supermoc.
Antonio Banderas w roli Salvadora to jedno z największych aktorskich osiągnięć ostatniej dekady. Nie ma tu krzyku, nie ma szaleństwa, które zwykle przynoszą Oscary. Jest cisza pełna znaczenia. Każdy gest mówi więcej niż słowa. Banderas po prostu jest Almodóvarem. Dosłownie. Nie próbuję nawet budować jakiejś wyszukanej metafory. On nim jest. Ten sam sposób poruszania się, ta sama powściągliwość i delikatna nerwowość dłoni. To fizyczne przejęcie energii drugiego człowieka. Ktoś mógłby powiedzieć, że to zbyt osobiste. Że zbyt bezpośrednie. Ale ja uważam, że reżyser w końcu miał odwagę zrobić film o sobie bez masek. Wcześniej zawsze coś zasłaniał. Tu nie zasłania nic.
Kiedy Salvador spotyka po latach swoją wielką miłość, film zamienia się w emocjonalny nokaut. Mam wrażenie, że Almodóvar w tej jednej scenie mówi o wszystkim, co ważne: o miłości, która nie umiera, ale traci dostęp do naszego życia. O mężczyznach, którzy się kochają, ale czas ich oszukuje. O tym, że nawet jeżeli uczucie spóźnia się tylko tę jedną chwilę, to i tak potrafi przepaść bezpowrotnie. Jest nostalgia, ale bez sentymentalnego cukru. Jest realizm, ale bez cynizmu. Tak mówi człowiek, który naprawdę kochał i czasem dostał za to po głowie.
Największą siłą „Bólu i blasku” jest to, że nie próbuje odpowiadać na wszystkie pytania. On po prostu je stawia. I to takie pytania, od których czasem w gardle robi się ciasno. Czy można tworzyć coś ważnego, kiedy życie zaczyna bardziej boleć niż cieszyć? Czy to w ogóle jest jeszcze sztuka, jeśli artysta nie ma siły podnieść się z łóżka? Czy wspomnienia ratują nas czy dobijają? Almodóvar mówi: to zależy od dnia. I od tego, czy potrafimy się do tego bólu przyznać.
Ten film można też czytać jako list do kina. Almodóvar kocha ten świat całym sobą, ale wie, że nie ma tam miejsca na starzenie się. Przemysł filmowy jest bezlitosny. Kiedy przestajesz być gorącym nazwiskiem, możesz co najwyżej liczyć na retrospektywę. A on, mimo że jest ikoną, też czuje słabnięcie sił. Salvador w filmie ucieka w narkotyki przeciwbólowe. We wspomnieniach wraca do dzieciństwa, kiedy kino było ratunkiem przed samotnością. To paradoks. Dorastamy, żeby w końcu wrócić do tego, co było najprostsze. I najprawdziwsze.

Trzeba też powiedzieć głośno: „Ból i blask” to kino najwyższej próby. Nie musi udowadniać swojej tożsamości. Ona jest w nim tak naturalna jak oddychanie. Bohater kocha mężczyzn, i co z tego? To po prostu element jego życia. Almodóvar nie robi z orientacji sensacji. Nie buduje fabuły na stereotypach. Przeciwnie. Pokazuje, że miłość między mężczyznami może być równie dramatyczna, zwyczajna, intymna, skomplikowana – jak każda inna. W Polsce ten film powinien być obowiązkowy na lekcjach wrażliwości, jeśli kiedykolwiek taki przedmiot wprowadzimy.
Oczywiście, nie wszyscy pokochają to kino. Nie każdy lubi patrzeć na cudze cierpienie, które nie prowadzi do jakiegoś bombastycznego finału. „Ból i blask” to nie jest film, który cię poprowadzi za rękę do happy endu. On najwyżej pokaże ci drogowskaz i powie: tam próbuj iść, jeśli ci wystarczy odwagi. Nie ma katharsis, które rozwiązuje wszystkie konflikty. Jest życie. A ono rzadko oferuje nam finały idealnie spięte klamrą.
Almodóvar jednak nie byłby sobą, gdyby nie przemycił humoru. Tego lekko przegiętego, lekko kampowego, który kochamy od „Kobiet na skraju załamania nerwowego”. W „Bólu i blasku” jest go mniej, ale kiedy się pojawia, trafia idealnie i przypomina, że czasem naprawdę najlepszą reakcją na dramat jest śmiech. To taka hiszpańska zasada przetrwania. Trudna chwila? Śmiechem w nią.
Chciałbym na chwilę zatrzymać się przy scenografii i kolorze. Almodóvar jest obsesjonatem estetyki. Każdy obiekt w kadrze ma znaczenie. Każdy odcień jest komunikatem. W mieszkaniu Salvadora czerwień nie jest tylko kolorem. To oznaka życia, które mimo bólu pulsuje. Biała ściana nie jest neutralna. To pustka, w którą łatwo wpaść. U innych reżyserów to tylko dekoracja. U niego – część psychologii bohatera. To jest sztuka, o której mało kto mówi głośno, bo wszyscy wolą rozmawiać o aktorstwie. A tu warto rozmawiać o wszystkim.
„Ból i blask” jest też filmem o matce. O tej najważniejszej relacji w życiu Almodóvara. W retrospekcjach widzimy Penélope Cruz jako młodą kobietę, piękną i silną, która nie boi się brudu pod paznokciami ani ciężkiej pracy. To obraz kobiety, która nauczyła reżysera patrzeć na świat z czułością, ale też z odrobiną zadziornej przekory. Te wspomnienia z dzieciństwa są jak miękki koc rzucony na zimną podłogę dorosłości. Każdy z nas ma takie chwile, które ratują nas przed emocjonalnym zamarznięciem.
Czy to najlepszy film Almodóvara? Nie wiem. Może nie da się wybrać jednego. „Wszystko o mojej matce”, „Volver”, „Porozmawiaj z nią”, „Złe wychowanie”, „Skóra, w której żyję”… Ten człowiek stworzył galerię arcydzieł, które stoją na własnych zasadach. Ale „Ból i blask” to chyba jego najbardziej osobiste kino. Najmniej przefiltrowane przez konwencję. Najbardziej odważne, bo bliskie prawdy. Nie metafory o prawdzie, tylko prawdy jako takiej.
Kiedy obejrzałem ten film ponownie po latach, uderzyło mnie to, jak dojrzale mówi o strachu przed końcem. Nie śmiercią, tylko końcem twórczości. To dla artysty jeszcze gorszy dramat. Almodóvar patrzy w lustro i nie ucieka wzrokiem. Zadaje sobie pytanie: co zostanie, kiedy przestanę tworzyć? I przyznaje, że nie zna odpowiedzi. Odwaga, której wielu twórców nie ma i nigdy mieć nie będzie.
Na koniec powiem tak: „Ból i blask” warto sobie przypomnieć właśnie teraz. W czasach ogromnego hałasu i wiecznego gonienia za nowościami. To film, który każe usiąść i pomyśleć o tym, co naprawdę zostaje, kiedy zniknie szum. Co z nas zostaje, kiedy trzeba wreszcie przestać udawać, że jesteśmy twardzi. Almodóvar przypomina, że każdy z nas dźwiga swoje niewidzialne ciężary. I że to właśnie one czasem najbardziej nas definiują.
Nie będę udawać obiektywizmu. Uwielbiam Almodóvara od lat i pewnie już tak zostanie. Ale nawet gdybym nie był fanem, „Ból i blask” i tak zrobiłby swoje. Ten film mówi o człowieku. Bez filtrów. Bez pozy. Mądrze. I pięknie. A jeśli kino potrafi jeszcze robić to wszystko naraz, to znaczy, że ma się dobrze.
Dlatego mówię to wprost. Jeśli widziałeś „Ból i blask”, obejrzyj jeszcze raz. Jeśli nie widziałeś, najwyższa pora. Bo takie filmy rzadko się zdarzają. A jeszcze rzadziej wracają, kiedy najbardziej ich potrzebujemy.


