fot. Jacek Kurnikowski (AKPA)

Mariusz Przybylski: Dwadzieścia lat polskiej mody przepisane na nowo

Mariusz Przybylski nie jest projektantem, który pojawił się znikąd. Jego historia zaczyna się dużo wcześniej niż w 2005 roku, kiedy pokazał swoją pierwszą kolekcję w Warszawie. To absolwent łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, kierunku, który przez lata dawał mu nie tylko warsztat, lecz przede wszystkim rzadkie w polskiej modzie myślenie o ubiorze jako o formie, konstrukcji i komunikacie.

Zanim jego projekty zaczęły pojawiać się na czerwonych dywanach, Przybylski intensywnie szkolił się w rysunku, projektowaniu i analizie wizualnej, co później stało się jego największą przewagą. Przez lata współpracował również z Międzynarodową Szkołą Kostiumografii i Projektowania Ubioru. Studenci wspominają go jako wymagającego, ale inspirującego – potrafił tłumaczyć nie tylko, jak ma wyglądać forma, ale dlaczego ma wyglądać właśnie tak. Ten rodzaj wrażliwości widoczny jest w całym jego dorobku.

Od mroku do światła – jak ewoluował styl Przybylskiego

Kto pamięta jego pierwsze kolekcje, ten wie, że zaczynał od mocnych, wręcz teatralnych akcentów. Czerń była wtedy główną bohaterką, a konstrukcje często miały w sobie coś z klubowego undergroundu – połysk, cekiny, metaliczne akcenty, dynamiczne cięcia. W tamtym czasie było to odświeżające, bo polska moda dopiero wychodziła z mieszaniny minimalizmu i projektów mocno osadzonych w użytkowości. Przybylski proponował zupełnie inny świat: intensywnie wizualny, niekiedy drapieżny, ale zawsze świadomy.

Kolejne sezony pokazują, jak jego język dojrzewał. W pewnym momencie zaczął stopniowo odchodzić od estetyki „mrocznej nocy w Berlinie”, kierując się w stronę wyciszonej konstrukcji. Powstawały projekty bardziej graficzne, oparte na czystych liniach, z naciskiem na rzeźbiarską sylwetkę. Równocześnie łączył to z elementami glamour, ale już nie w sposób agresywny. Raczej jako przemyślaną część równowagi. To właśnie w tych latach zaczął umacniać swoją pozycję jako projektant, którego rozpoznaje się po jednym spojrzeniu.

„Warm Up” jako podsumowanie, nie retrospektywa

Kolekcja jubileuszowa nie jest spektaklem pełnym fajerwerków. Przybylski nie zbudował jej jako archiwalnego kolażu ani celebracji minionych lat. „Warm Up” to raczej chłodna selekcja – przemyślana próba zobaczenia siebie z dystansu. Dominuje czerń i biel, ale nie są to barwy o ciężarze symbolicznym. Mają funkcję czysto konstrukcyjną. Pozwalają precyzyjnie opisać linię. Kolor pojawia się jako krótkie, ostre sygnały: żółć, chaber, róż, trawiasta zieleń. W jego poprzednich kolekcjach bywały intensywne, niemal pulsujące. Teraz są kontrolowane, wprowadzane oszczędnie. Ten zabieg nadaje całości rytm, w którym emocje nie wygasają, lecz są dyscyplinowane. Są tu też cekiny i lśniące tkaniny – jego znaki rozpoznawcze – ale już nie odgrywają pierwszej roli. Teraz wspierają konstrukcję, a nie przykrywają jej. To kluczowa różnica, która pokazuje, jak zmieniło się jego myślenie o formie.

Ewidentnie widać, że Przybylski od lat śledzi globalne tendencje i nie ukrywa fascynacji tym, jak współczesna moda buduje konstrukcję. W „Warm Up” najbardziej wyczuwalny jest rezonans z Anthony’m Vaccarello dla Saint Laurent – twarde linie, sensualna oszczędność, color blocking, sylwetka, która nie potrzebuje dodatków, bo sama jest komunikatem wprost. Drugim tropem jest miękka, kontrolowana elegancja, którą przez lata rozwijała Sarah Burton w Givenchy. Obie te estetyki łączy precyzja, a właśnie to stało się fundamentem jubileuszowej kolekcji. Widzimy też estetykę Glenna Martensa.

Wybór nowej siedziby Muzeum Wojska Polskiego był ruchem świadomym. Jego surowa architektura podbiła konstrukcyjny charakter sylwetek. W świetle, które rysowało ostre krawędzie, ubrania wyglądały jak obiekty. To robi różnicę – Przybylski zawsze był projektantem, dla którego pokaz jest częścią treści, nie tylko oprawą.

Co dalej? „Warm Up” jako sygnał

Choć to jubileusz, kolekcja nie brzmi jak finał. Jeśli już – jak zamknięcie pewnego rozdziału i jednocześnie otwarcie kolejnego. Przybylski wyraźnie uporządkował swoje archiwum, wyczyścił język, doprecyzował, co jest dla niego ważne. Jego moda przeszła od intensywnego performansu do świadomej konstrukcji. To wciąż ten sam świat, ale przepisany tak, by działał tu i teraz. Ostatnie lata pokazują, że projektant coraz pewniej sięga po graficzną prostotę i precyzję formy. Jeśli „Warm Up” jest jedynie rozgrzewką, to zapowiada etap jeszcze bardziej klarowny, być może mocniej eksperymentalny, ale pozbawiony estetycznego chaosu.

Dwadzieścia lat to dużo. Przybylski wykorzystał je, by zbudować język, którego nie trzeba tłumaczyć. I właśnie to – ta konsekwencja – sprawia, że w polskiej modzie zajmuje dziś miejsce, które trudno komukolwiek (jeszcze) powtórzyć.