fot. dzięki uprzejmości Michel Reybier Hospitality

Gdzie zatrzymać się na Święta Bożego Narodzenia, jeśli naprawdę chcemy odpocząć?

Święta Bożego Narodzenia zawsze mają w sobie coś paradoksalnego. Niby chcemy bliskości, ale marzymy też o ucieczce. Z jednej strony rodzina, z drugiej potrzeba ciszy po całym roku. Coraz więcej osób wybiera więc wyjazd i zamiast siedzieć nad karpiem, wolą patrzeć na horyzont.

Wbrew pozorom nie chodzi tylko o luksus, choć nie ma co ukrywać – dobre warunki potrafią odmienić całe doświadczenie. Chodzi o ten moment, kiedy wreszcie możesz zwolnić i dać sobie przestrzeń. Wybraliśmy sześć miejsc na świecie, które robią to bez wymuszonego glamouru. Po prostu wiedzą, jak działać na zmysły i na nas samych.


Ciel Dubai – święta w chmurach zamiast w przewidywalnym przepychu

fot. dzięki uprzejmości IHG Hotels & Resorts

Dubaj ma opinię miasta, które lubi przesadzać. I zazwyczaj to prawda. Ale nowy Ciel otwarty w listopadzie 2025 idzie w trochę inną stronę. Tam luksus nie krzyczy – raczej szepcze po cichu, że możesz odpuścić. Hotel jest zawieszony wysoko, dosłownie i metaforycznie, bo gra światłem, powietrzem i przestrzenią. Zamiast złotych kolumn masz panoramiczne okna, zamiast krzykliwych lobby – miękkie, mleczne światło odbijające się od morza.

To jest ten typ miejsca, gdzie rano pijesz kawę obserwując mgłę nad pustynią, a wieczorem, zamiast scrollować telefon, siedzisz na tarasie i łapiesz ciepło z powietrza. Jeśli ktoś szuka hotelu, który czuje puls nowoczesności, ale nie narzuca swojego ego, Ciel jest idealny. Zresztą Dubaj zimą jest zaskakująco spokojny, jeśli uciekasz od najbardziej oczywistych tras turystów. A święta spędzone w ciepłym słońcu potrafią zresetować człowieka jak mało co.

Aman New York – elegancja, która nie potrzebuje dekoracji

fot. dzięki uprzejmości Aman Group

Aman New York to zupełnie inna historia niż wszystkie typowe hotele w sercu Manhattanu. Większość miejsc w tej części miasta stara się zachwycić od pierwszego kroku – imponującymi lobby, blaskiem szkła, złotymi detalami – tutaj jest odwrotnie. Aman przyjmuje cię tak, jakbyś wchodził do prywatnej rezydencji, w której każdy detal działa na twoją korzyść, a nie na pokaz. Cisza jest pierwszym wrażeniem. Nie sztuczna, wymuszona, tylko taka, która odcina cię od zgiełku ulic, od sygnałów telefonu, od niekończących się bodźców wielkiego miasta. Nawet jeśli za oknem śnieg osiada na drzewach Central Parku, wnętrza oferują spokój, który pozwala w końcu złapać oddech.

Hotel nie próbuje udawać wielkomiejskiego spektaklu. Każdy element, od drewna i kamienia w lobby po miękkie tkaniny w pokojach, jest tu po to, żeby wytłumić chaos, nie go podkręcać. Aman New York w grudniu staje się niemal azylem – miejscem, gdzie można poczuć prawdziwą rytmikę świąt, ale bez sztucznej gorączki i plastikowych dekoracji. Rano możesz patrzeć na Central Park przez ogromne okna, popijając kawę w ciszy, która jest luksusem samym w sobie, a wieczorem, po dniu pełnym miasta, spa i biblioteka pozwalają wejść w zupełnie inny stan – spokojny, niemal medytacyjny.

To miejsce działa subtelnie, ale bardzo skutecznie. Święta w Aman New York nie są widowiskiem. To doświadczenie, w którym zapominamy o terminach, o natłoku obowiązków i o tym, że gdzieś tam za ścianą pulsuje całe miasto. Tutaj zmysły odnajdują balans – delikatny zapach drewna, miękkie światło, cisza przeplatana odgłosem wiatru zza okna. Nawet obsługa wpisuje się w ten rytm: jest obecna, uważna, ale nigdy nie narzuca się gościowi. W tym tkwi magia tego miejsca – w nowojorskiej intensywności potrafi stworzyć przestrzeń, w której człowiek naprawdę odpoczywa, wchodzi w siebie i świętuje w swoim własnym tempie.

Święta tutaj mają własną jakość – nie zależą od wystawnych dekoracji ani od ilości światełek, tylko od poczucia spokoju, które rozlewa się w całym hotelu. Aman New York pokazuje, że luksus w wielkim mieście nie polega na imponowaniu innym, lecz na umiejętności stworzenia dla gościa miejsca, w którym może odpuścić, zwolnić i poczuć, że grudzień może być naprawdę jego. To doświadczenie, które zostaje w pamięci na długo po powrocie do codzienności i które redefiniuje, czym mogą być święta w sercu jednej z najbardziej chaotycznych metropolii świata.

La Réserve Paris – święta w wersji haute couture

fot. dzięki uprzejmości Michel Reybier Hospitality

W grupie Michel Reybier Hospitality jest wiele miejsc, które potrafią zaczarować człowieka, ale La Réserve w Paryżu robi to w sposób niemal bezczelnie pewny siebie. To nie jest hotel, który udaje nowoczesność, i nie musi też krzyczeć tradycją. Jego siła polega na tym, że wygląda jak prywatna rezydencja kogoś, kto od lat kolekcjonuje piękne rzeczy i ma do nich zdrowy dystans. Wchodzisz do środka i czujesz, że każdy fotel, każdy zapach i każdy detal został tu wybrany z myślą o komforcie, nie o pokazie.

Święta w La Réserve mają paryski smak, ale taki, który nie jest turystyczną pocztówką. To bardziej intymny Paryż, miękki i elegancki, bez tej całej grudniowej histerii na Champs-Élysées. Siedzisz w bibliotece z kieliszkiem czerwonego wina, słyszysz lekki szum miasta za oknem i masz wrażenie, że czas zwolnił specjalnie dla ciebie. Ten hotel daje luksus, który nie potrzebuje definicji.

The Brando na Tahiti – święta, które pachną oceanem, a nie piernikiem

fot. dzięki uprzejmości The Brando Hotel

The Brando to zupełnie inna planeta. Natura przejmuje kontrolę i wciąga cię w coś, czego nie da się udawać na żadnym innym końcu świata. Tetiaroa nie wygląda jak „raj z katalogu”, tylko jak miejsce, w którym człowiek jest wyłącznie gościem. I właśnie to sprawia, że świąteczny wyjazd nabiera tu nowego sensu. Przestajesz myśleć o choince, światełkach, zimie. Wchodzi w ciebie totalny spokój, bez żadnego wysiłku. Zrzucasz z siebie warstwy, które normalnie nosisz w grudniu.

Resort ma tylko prywatne wille, każda schowana tak, że możesz mieć wrażenie, że jesteś sam na wyspie. Wchodzisz do środka i słyszysz tylko ocean, palmy i własne myśli. Żadnych nadprodukcji, żadnego dekoracyjnego chaosu. Materiały są surowe, lekkie, w odcieniach, które zgrywają się z wyspą. Tutaj nawet szkło i drewno wyglądają tak, jakby po prostu należały do otoczenia. W Europie taki styl często próbuje się kopiować, ale bez tej polinezyjskiej naturalności wygląda to jak stylizacja. Tam nie ma stylizacji. Tam jest życie.

Najmocniej działa kontrast. W grudniu większość świata żyje tempem, które doprowadza ludzi do szału. Tu nie masz dokąd pędzić. Rano zanurzasz się w wodzie, która jest tak czysta, że widzisz każdy ruch ryb. Potem pijesz kawę na tarasie i patrzysz na lagunę, jakbyś oglądał film w slow motion. Obsługa działa cicho, uważnie, bez narzucania czegokolwiek. Jeśli chcesz, by zostawili cię w spokoju, zrobią to. Jeśli chcesz pogadać o wyspie, kulturze Tahiti albo o tym, co warto zobaczyć, nie usłyszysz żadnych formułek z folderu. Ludzie, którzy tam pracują, naprawdę kochają to miejsce. To się wyczuwa.

The Brando daje też coś, czego brakuje w wielu tropikalnych hotelach: uczciwy kontakt z naturą. Nie ma wrażenia sztucznej enklawy w raju, gdzie wszystko jest „zrobione pod turystów”. Wyspa jest traktowana poważnie, z szacunkiem, który nie brzmi jak marketing. Energia idzie w ochronę ekosystemu, nie w udawanie „zielonej filozofii”. To ma znaczenie, bo kiedy wychodzisz z kajaka i widzisz żółwie, które podpływają tak blisko, że możesz im się przyjrzeć z oddechem na plecach, czujesz, że jesteś tu częścią czegoś większego, a nie klientem na wakacjach.

Święta spędzone w takim miejscu przewracają ci w głowie kilka oczywistych schematów. Nagle nie potrzebujesz kolacji przy świecach, wyszukanej dekoracji ani gór prezentów. Wystarczy wieczór na plaży, gdzie jedyną lampką jest księżyc, a jedyną muzyką fale. To doświadczenie, które resetuje inaczej niż spa i bardziej niż tydzień w europejskim kurorcie. Nie ma udawania. Jest cisza, przestrzeń i ocean, który działa jak najlepsza medytacja.

The Brando to nie jest „wyjazd na święta w egzotykę”. To odcięcie się od całej presji grudniowego sezonu, wejście w rytm natury i poczucie, że świat może być prostszy, jeśli na chwilę przestaniesz go kontrolować. Jeśli ktoś szuka miejsca, które naprawdę zmienia sposób przeżywania świąt, trudno znaleźć coś mocniej działającego niż właśnie ta wyspa.

Hôtel Hermitage Monte-Carlo – stare dobre bogactwo z klasą

Monako bywa kojarzone z plastikowym luksusem, ale Hôtel Hermitage to zupełnie inna liga. To miejsce, gdzie tradycyjna elegancja ma się świetnie i wcale się tego nie wstydzi. Nie próbują być nowocześni na siłę, nie gonią za trendami. To jest hotel, który pozwala poczuć, jak wyglądał luksus zanim Instagram zaczął dyktować standardy.

Święta tutaj to bardziej atmosfera niż dekoracje. Subtelne oświetlenie, perfekcyjna obsługa i to ciepłe, lekko kremowe światło we wnętrzach, które sprawia, że człowiek od razu wygląda lepiej. W grudniu klimat na Lazurowym Wybrzeżu jest łagodny, a hotel daje wrażenie bezpiecznej, eleganckiej przystani. Trochę jak dom, ale taki, do którego chcesz wracać.

The Oberoi Marakesz –

The Oberoi Marrakech to taki rodzaj luksusu, który nie potrzebuje złotych detali ani nadęcia, żeby zrobić wrażenie. Tu wszystko działa na zmysły, ale w sposób miękki, przemyślany, bez tej typowej marokańskiej przesady, która bywa męcząca, jeśli nie masz nastroju na kolejną dawkę gwaru i zapachu przypraw. Kiedy wjeżdżasz na teren posiadłości, masz poczucie, że ktoś po prostu postanowił odciąć cię od świata i zrobić to w najlepszym stylu. Ogrody ciągną się tak daleko, że trudno uwierzyć, iż jesteś zaledwie kilkanaście minut od medyny. Tu zamiast kakofonii klaksonów słyszysz szum wiatru wśród oliwek i delikatne pykanie fontann, które pracują jak naturalny metronom.

Sam hotel to architektura, która nie próbuje udawać pałacu sprzed wieków, tylko z szacunkiem interpretuje marokańską estetykę. Wysokie łuki, geometryczne wzory, ciepły tynk, gra świateł i cieni. Wnętrza są zaskakująco współczesne, ale mają w sobie rytm tradycji – coś jakby projektant chciał, żebyś poczuł klimat regionu, ale bez przytłoczenia. I to działa. Każdy detal – od ręcznie kutych lamp po misterną stolarkę – wygląda jak zaprojektowany po to, żeby zwolnić ci puls.

Największą siłą The Oberoi Marrakech jest przestrzeń. Wille są ogromne, ale nie na pokaz, tylko po to, żebyś naprawdę mógł funkcjonować w swoim tempie. Wiele z nich ma prywatne baseny otulone wysokimi murkami z gliny – dzięki temu możesz pływać o wschodzie słońca bez poczucia, że ktoś na ciebie patrzy. Prywatność jest tu traktowana serio. To jeden z niewielu hoteli, gdzie obsługa jest obecna, zanim o nią poprosisz, ale jednocześnie znika dokładnie wtedy, kiedy jej nie potrzebujesz. Nie ma tu wymuszonego small talku ani teatralnego uśmiechania się. To styl gościnności, który doceni każdy, kto choć raz był zmęczony nadmiernym service mode.

Widok na pasmo Atlasu to osobny temat. Zimą bywa ośnieżone i wygląda jak grafik z lat 70., który ktoś wydrukował na miękkim papierze. Siedząc na tarasie przy porannej kawie, masz wrażenie, że ta panorama jest nienaturalnie idealna, prawie zbyt symetryczna, jakby podkręcona. A jednak to natura w czystej postaci. I właśnie ten kontrast – surowe góry i perfekcyjnie okiełznana zieleń ogrodów – tworzy klimat miejsca, które naprawdę potrafi ustawić człowieka do pionu.

Święta w The Oberoi Marrakech nie są oczywistą opcją, ale może właśnie dlatego mają w sobie tyle uroku. Zamiast choinek masz subtelne dekoracje inspirowane lokalnym rzemiosłem. Zamiast kolęd – muzykę, która miesza marokańskie brzmienia z jazzem. Restauracja serwuje dania, które nie próbują nikogo przekonać, że są europejskie. Tu czuć lokalną kuchnię, ale podaną z klasą i bez przesadnego eksperymentowania. Aromat cytrusów, kardamonu, prażonych migdałów tworzy świąteczny klimat, który nie ma nic wspólnego z galerią handlową ani telewizyjnym kiczem.

Najfajniejsze jest to, że tu naprawdę odpoczywasz. Nie w trybie “leżę i nic nie robię”, tylko w trybie “przestaję pędzić”. Możesz wybrać się na spacer po ogrodach, zrobić krótką jogę na tarasie, pojechać do medyny i wrócić bez poczucia, że dopadł cię sensoryczny sztorm. Ten hotel ma w sobie niespotykaną umiejętność wyciszania wszystkiego, co niepotrzebne. Jakby ktoś stworzył przestrzeń, która działa lepiej niż większość mindfulnessowych aplikacji.

Ritz-Carlton Kyoto – minimalizm, który wciąga głębiej niż jakakolwiek świąteczna estetyka

fot. dzięki uprzejmości Mariott Bonvoy Group

Ritz-Carlton Kyoto działa inaczej niż większość hoteli, które próbują uwodzić gości świątecznym przepychem. Tu pierwsze wrażenie nie polega na wchodzeniu w kolejną wersję czerwono-złotej dekoracji, tylko w coś znacznie spokojniejszego. Budynek stoi tuż nad Kamogawą, a to sprawia, że cały rytm pobytu ustawia natura. Kiedy przyjeżdżasz zimą, powietrze jest ostre, przejrzyste i widać, jak góry na horyzoncie wyglądają jak odrysowane pędzlem. Wnętrza nie próbują z tym rywalizować. Raczej ustępują miejsca, żebyś ty sam mógł się wyciszyć i wejść w ten japoński stan skupienia, którego nie da się porównać z niczym europejskim.

Najmocniej działa architektura. Linie są proste, ale nie zimne. Drewno ma naturalny odcień, bez zbędnego lakieru. Pokoje są zaprojektowane tak, żeby ciało i głowa przeszły na niższe obroty. Zero agresywnej dekoracyjności, zero świątecznej krzykliwości. Kto szuka Instagramowego tła, może poczuć się zawiedziony, bo Kyoto Ritz-Carlton nie gra pod selfie. On gra pod ciebie. Pod to, co dzieje się w twoim środku. Prawdziwy japoński minimalizm nie ma być „mało”, ma być „dokładnie tyle, ile trzeba”. I tutaj to działa.

Zimą dochodzi jeszcze jeden element, który trudno podrobić: rytuał. Japońska przyjemność płynie z drobnych rzeczy. Herbatę parzoną przy oknie traktujesz jak mały ceremoniał. Spacer nad rzeką, nawet krótki, całkiem zmienia perspektywę, bo w tym mieście każdy gest wydaje się mieć sens. Obsługa nie „zachwyca się tobą”, tylko odpowiada twojemu tempu. Nie ma tu pędu, nie ma sztucznego ciepła, które zwykle skleja grudniowy sezon. W Ritz-Carlton Kyoto święta nie stają się spektaklem, tylko przerwą w życiu, taką naprawdę potrzebną.

Spa nie wygląda jak kosmiczny statek pełen błyszczących paneli. Jest surowe i przyciemnione, przez co lepiej działa na zmysły. Basen jest cichy jak biblioteka, a to sprawia, że po 20 minutach masz wrażenie, jakbyś wziął wolne od całego świata. Restauracja działa w podobnym rytmie. Nie chodzi o to, żeby zjeść „wyjątkowe świąteczne menu”, tylko żeby wejść w kuchnię, która naprawdę wynika z miejsca, a nie z kalendarza. Kyoto nie musi nikomu niczego udowadniać, więc nie ma tu desperacji, żeby cię czymkolwiek zachwycić. Paradoksalnie właśnie to działa najlepiej.

To hotel, który nie próbuje ci sprzedać atmosfery. On ją tworzy, ale w taki sposób, że nie zauważasz, kiedy zaczynasz ją chłonąć. W grudniu to miejsce pokazuje, jak może wyglądać świąteczny wyjazd, jeśli odpuścisz presję i dasz się wciągnąć temu japońskiemu spokojowi. Jeśli szukasz miejsca, gdzie możesz się odciąć, wejść w ciszę i poczuć, że święta są bardziej twoje niż kogokolwiek innego, Ritz-Carlton Kyoto naprawdę to umożliwia. Nie świecidełkami, tylko przestrzenią, która resetuje bardziej niż niejeden tygodniowy urlop.

Dokąd więc na święta?

Wybór zależy od tego, czego naprawdę potrzebujesz. Jeśli chcesz futurystycznej elegancji i ciepła – wybierz Dubaj. Jeśli pragniesz ciszy w samym sercu świata – Manhattan w wersji Aman. Jeśli marzysz o ucieczce na koniec mapy – Tahiti. Jeżeli chcesz klasycznego, europejskiego splendoru – Monte-Carlo nadal ma to coś. Dla miłośników duchowego spokoju idealne będą Indie, a jeśli szukasz medytacyjnego minimalizmu – Japonia zawsze wygrywa.

W świętach nie chodzi przecież o tradycję powtarzaną z przyzwyczajenia. Chodzi o to, gdzie twoje ciało i głowa w końcu mówią: “Dobra, tu mi dobrze”. I czasem to wcale nie jest przy stole, tylko daleko stąd, w hotelu, w którym ktoś pomyślał o wszystkim, zanim zdążyłeś o to poprosić.