Wernisaż Anny Halarewicz to już grudniowy rytuał stolicy. Tak było i 9 grudnia w The Big Hub, gdzie zapach irysów zagrał pierwsze skrzypce, tworząc scenerię idealnie skrojoną pod najnowszy cykl „Ulotne”. Halarewicz od zawsze opowiada kobiece twarze jak ulotne wspomnienia. W „Ulotnych” idzie o krok dalej. To nie klasyczne portrety, ale emocjonalne ślady, półobrazy, które bardziej się czuje, niż analizuje. Przemijanie, pamięć, niedopowiedzenie. To dialog między artystką a widzem, który zostawia przestrzeń na własną interpretację, na to, co dopowiesz sobie sam, kiedy nikt nie patrzy.


Nowy etap twórczy i odwaga eksperymentu
Artystka otwarcie przyznała, że po „Zjawach” chciała wytrącić siebie i odbiorców z oczywistości. I to dokładnie widać w nowych pracach. Sięgnęła po technikę, której latami unikała – olej. Bała się go, jak wielu twórców, bo nie wybacza błędów. W końcu spróbowała i, jak mówi, niepotrzebnie się zamartwiała.
Malarstwo Halarewicz nabrało dzięki temu nieoczywistej wielowarstwowości. Pracuje szybko, czasem wręcz impulsywnie, zamalowuje, wydrapuje i mimo tego osiąga wizualną delikatność, którą trudno podrobić. „Ulotne” to dla niej etap podróży, nie efekt końcowy. Pole do testów, pomyłek, odkryć. I to właśnie widać. W obrazach jest świeżość, niepokój i otwarte pytanie, które nie daje spokoju.
Prace z cyklu „Ulotne” to świat pełen napięcia między tym, co namacalne, a tym, co nieuchwytne. Każdy obraz jest jak wspomnienie w procesie zanikania – twarze kobiet pojawiają się i znikają w rozmytej grze światła i cienia, a detale, które mogłyby być oczywiste, pozostają w niedopowiedzeniu. To malarstwo, które zmusza do zatrzymania wzroku na pojedynczym pociągnięciu pędzla, pozwala obserwować warstwy emocji, które wchodzą w interakcję z wyobraźnią widza. W wielu miejscach olej, pastel i pigmenty mieszają się, tworząc iluzję ruchu i zmienności – jakby każda chwila była tylko chwilą i zaraz miała ulotnie zniknąć.
„Ulotne” to cykl, który żyje własnym rytmem. Każdy obraz ma w sobie historię i jednocześnie daje widzowi przestrzeń do tworzenia własnej. To sztuka, która zmienia się w zależności od światła, kąta patrzenia i nastroju odbiorcy. Subtelność pociągnięć pędzla kontrastuje z dynamicznymi partiami farby, a cienka granica między tym, co jawne, a tym, co ukryte, sprawia, że obrazy Halarewicz są fascynującą lekcją uważności. To nie tylko malarstwo – to doświadczenie chwilowości, które pozostawia echo w pamięci.

Artystka w pełni świadoma swojej drogi
Warto też spojrzeć na Halarewicz szerzej, bo jej twórczość nie wzięła się znikąd. Jest absolwentką wrocławskiej ASP, ale jej rozwój to przede wszystkim lata konsekwentnego budowania własnego języka wizualnego. Zaczynała od ilustracji, które błyskawicznie przyciągnęły uwagę magazynów modowych. Miała w sobie to, czego brakuje wielu twórcom: lekkość rysunku i umiejętność uchwycenia kobiecej sylwetki tak, by nie popaść w banał.
Wkrótce zaczęła wystawiać – zarówno w Polsce, jak i w Paryżu, Mediolanie czy Londynie – i poszerzać swoją paletę emocjonalną. Jej prace są rozpoznawalne na pierwszy rzut oka. Minimalizm spotyka się w nich z wrażliwością, a kontur kreski z niedopowiedzeniem. I choć Halarewicz jest bardzo „modowa” w swojej estetyce, nigdy nie traci z oczu tego, co ją najbardziej interesuje: człowieka, jego kruchość i momenty, które giną szybciej, niż zdążymy je nazwać.


