Marta Jarczewska

Jak zaczęła się Twoja przygoda z aktorstwem?

Miałam 18 lat. Mieszkałam w rodzinnym Wrocławiu. Do Łodzi pojechałam dopiero, jak dostałam się Szkoły Filmowej. Pierwszy plan był taki, żeby uciec z niej jak najszybciej. Na początku nie polubiłam Łodzi. Byłam przerażona. Szaro, brzydko. Tym bardziej, jak jesteś w szkole aktorskiej i nie masz okazji zobaczyć miasta, poznać jego zakamarków. Czas zapełniają ci zajęcia, próby, przedstawienia i warsztaty. Po skończeniu szkoły, założyliśmy z kolegami z uczelni fundację – Teatr Zamiast, zrobiłam dwa spektakle w Szwalni.

Jednak z pracą zawodową było ciężko. Musiałam coś ze sobą zrobić. Postanowiłam, że zamienię mieszkanie w Łódzkim bloku na warszawską kawalerkę. W momencie, kiedy zaczęłam się już pakować i szukać mieszkania, zadzwonił do mnie kolega z roku – Damian Kulec, że szukają w Teatrze Powszechnym dziewczyny do farsy. Wzięłam CV i jak w dym poszłam na rozmowę do dyrektor łódzkiego teatru. Udało się. Pierwszy spektakl, drugi, trzeci… i tak zostałam w Teatrze Powszechnym. Nie żałuję, że to miasto mnie „zatrzymało”. Na przestrzeni tych 10 lat, przeszło olbrzymią metamorfozę. Tym bardziej, że to były najważniejsze lata mojego życia, kiedy chce się najwięcej zrobić, zobaczyć, doświadczyć. Teraz mam tu swoje miejsca, drogi, znajomych i przyjaciół.

Pamiętasz swój pierwszy spektakl? Miałaś tremę?

Najtrudniejszy był pierwszy spektakl w teatrze repertuarowym. To było wrzuceniem mnie na głęboką wodę. Jako, że w szkole teatralnej nie miałam styczności z farsą czy nawet komedią to było dla mnie przerażające doświadczenie. Farsa była trochę stygmatyzowana – że się nie sprzedaje, że to słaba rozrywka, że to nie jest sztuka. W mojej głowie była też myśl – „że jak mogę zagrać farsę? Przecież jestem aktorką dramatyczną”. Wtedy nie uświadamiałam sobie, że komedia jest tysiąc razy trudniejsza niż potoczny tragedia. W komedii musisz zagrać każdy problem na 100%. Trzeba być zawsze w punkt, w emocji czy intencji. Nie możesz pozwolić sobie na oszukanie widza. W stricte tragedii możesz być lekko rozmyty. To dodaje „tajemnicy”. Miałam jednak szczęście trafić na dobrego reżysera i na świetną obsadę. Uczyłam się, słyszałam śmiech widowni, więc chyba w końcu się udało. Widzowie nie myślą o problemach – po prostu w pełni się bawią i udaje nam się ich rozśmieszyć.

Czym jest farsa?

Farsa to splot wydarzeń, które w końcu się ze sobą łączą. Walczymy w Teatrze Powszechnym o to, żeby nie było to jednak przerysowane i nacechowane sztucznymi sytuacjami. Oczywiście muszą być takie klasyczne elementy jak trzaśnięcie drzwiami, ale mamy tym spektaklem dotknąć jakiegoś problemu. Tak, żeby widza trochę zmusić do przemyślenia całego wydarzenia. Staramy się przenieść codzienne sytuacje na scenę. Farsa toczy się każdego dnia na ulicy. Czasem lubię sobie usiąść w kawiarni i poobserwować przechodzących ludzi. To daje duże możliwości odkrycia emocji na nowo i wykorzystania ich potem na scenie. Warto też walczyć o to, żeby sztuka nie była głupia.

A co to znaczy głupia?

Żeby nie była ogłupiająca. Nie może zejść poniżej poziomu. Tak jak wspominałam – musimy dać jakiś powód do przemyślenia.

Ludzie w dzisiejszym świecie nie lubią myśleć?

W teatrze my ich ukierunkujemy na przemyślenie tematu, ale to od nich samych zależy co z tym zrobią. Na przykład w telewizji są teraz programy czy reality show jak Big Brother albo Warsaw Shore. Totalnie ich nie rozumiem. A już największym zaskoczeniem był program w którym oglądasz ludzi, którzy… oglądają telewizję i ją komentują. Na takie programy mam dużą niezgodę. Już prędzej zrozumiem sens paradokumentów, ponieważ dotykają pewnego realnego problemu, który może być nam bliski. Rozrywka jest bardzo potrzebna. Moim zadaniem – jako przedstawicielce sztuki – jest to, żeby dawać ludziom wytchnienie. Ale na jakimś poziomie. Nie możemy robić czegoś „po łebkach”. W Teatrze Powszechnym staramy się, żeby wątki były ze sobą nie tylko powiązane, ale też miały pewną historię.

Co dla Ciebie w budowaniu historii czy postaci jest istotne? Są jakieś elementy, które sprawiają Ci jeszcze trudność?

Miałam jedną sytuację, w której naprawdę nie umiałam sobie poradzić z emocjami. Dawno temu, kiedy zaczynałam w teatrze Szwalnia i graliśmy „Matkę Joannę od Aniołów” Jarosława Iwaszkiewicza – mnie przypadła rola karczmarki. Mimo że to była mała rola, dobudowaliśmy do niej cały świat. Było wiele pytań. Dlaczego ona spoufala się z gośćmi? Dlaczego chętnie flirtuje z mężczyznami? Zamysłem było pokazanie nieszczęśliwego małżeństwa, ale nie wprost. Któregoś dnia wróciłam po tym spektaklu do domu – wtedy jeszcze mieszkałam na Retkinii – i przepłakałam całą noc nad postacią. Skala współczucia dla mojej postaci, przełożyło się na moje „ja”. Nie mogłam wytrzymać tych pokładów emocji. Stwierdziłam, że to już za bardzo przekracza strefę moich prywatnych uczuć. Jasne, że tworzenie roli bazuje na Twoich emocjach, ale według mnie nie możesz pozwolić zawładnąć postaci Twojemu życiu. Trzeba umieć się zatrzymać i przysłowiowo „nie przynosić roboty do domu”.

Aktor może powiedzieć „ja tego nie zagram”?

Trudne pytanie. Tak naprawdę nie znam na nie jednoznacznej odpowiedzi. Wszystko zależy od nastawienia. Nie lubię nakazów pod tytułem „masz to zagrać tak i tak”. Oczywiście rozumiem wszelkie sugestie reżysera, scenarzysty. Wszyscy dążymy do jednego – do udanego spektaklu. Wydaję mi się jednak, że trzeba rozmawiać i dojść razem dlaczego coś w spektaklu dzieje się tak, a nie inaczej. Nie umiem się zmusić, jak coś we mnie „nie leży”. To ja jestem na scenie. Wiadomo, moje ciało jest pewnym narzędziem pracy, ale czasami się po prostu nie da.

Czego Ty byś nie zagrała?

Nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie dostałam jeszcze takiej roli, której bym odmówiła. Najtrudniej jest, kiedy nie potrafię obronić mojej postaci. Zawsze staram się zrozumieć, dlaczego robi to, co robi. Jeżeli nie wierzę, że postać ma rację – trudno mi grać. Z jednej strony wiem, że ciało to narzędzie, ale z drugiej nie widziałam sytuacji na scenie, żeby to było potrzebne. Czasem idę na spektakl, gdzie jest dużo golizny, ale próbuję zrozumieć po co? Jako widz czuję się wręcz zakłopotana. Bo widzę, że aktor czuje się z tym niekomfortowo i nie czuje tego zupełnie. Na przykład Adam Orzechowski w spektaklu scenę gwałtu, pokazał ją w bardzo mocny i wyrazisty sposób. Bez rozbierania. Aktorka była w halce i bieliźnie. Została podwieszona na linie. Nie było epatowania przemocą fizyczną. To było tak silne, sugestywne i mocne, że do dzisiaj pamiętam tę scenę i reakcję publiczności. Golizna, seks – sprzedaje się najszybciej. I z tym mam problem. Mimo, że czasem zdarzy mi się ganiać po scenie w halce w farsie.

A to nie jest słabość aktora, jeśli nie potrafi poradzić sobie z emocjami?

W dzisiejszym świecie, kiedy żyjemy szybko i w dobie Instagrama czy magazynów modowych, bardzo trudno poradzić jest sobie z emocjami. Zewsząd uderzają nas drogie samochody, kult fit modelek, konsumpcjonizm. Nie mamy czasu na przemyślenie tego, co czujemy. Nie mówi się o tym, że komuś może być przykro, może mieć problem, czy być zwyczajnie smutny. Tego nasze „wirtualne” życie nie pokazuje. Sama często się na tym „zjadam”, jak widzę, że ktoś udaje, że na pozór jest ok. Jeżeli my – jako aktorzy – żyjemy w takim pędzie, musimy mieć chwilę dla siebie. W pewnym momencie muszę sobie powiedzieć: „Hej! Uspokój się, przemyśl to wszystko, bo zaraz spieprzysz robotę.” Często te słabości aktora, pogubienia wychodzą na scenie. To są strasznie trudne rzeczy. Tym bardziej, że mi jako aktorce trudniej rozgraniczyć emocje prywatne od zawodowych. Musisz znaleźć słoty środek. Inaczej polegniesz na scenie i w życiu.

Rola w serialu „Ślad” to Twój debiut na ekranie. Jak tam trafiłaś?

Do serialu trafiłam z castingu. Każdy aktor szuka rozwoju – to była naturalna droga. „Ślad” to pierwszy kryminalny serial jaki zrobiłam. Nie jestem w stanie porównać tego do pracy w teatrze. To zupełnie inna bajka. W telewizji inaczej się wszystko dzieje. Nie ma na nic czasu, jest wszystko ustalone, są określone ramy czasowe. Wszystko musi iść zgodnie z planem. To jest piekielnie trudne, ale dzięki temu jest bardzo rozwojowym wyzwaniem. „Ślad” nauczył mnie wielu rzeczy. Od technicznych spraw pracy z kamerą, po prowadzenie postaci z odcinka na odcinek. Często jednak „łapię” się na tym, że mogłam zagrać daną scenę inaczej, ale już do niej nie wrócisz bo materiał jest zgrany, duble zrobione i lecimy dalej z produkcją. W teatrze jest ten komfort, że masz około dwóch miesięcy przed premierą czas na próby i dopasowanie się do roli. W telewizji musisz wejść w pewien rytm pracy.

Polubiłaś swoją postać?

Bardzo. Mogłam sobie pozwolić na wiele zachowań, na które nie mogłabym w życiu prywatnym. Wymyśliłam sobie, że jeśli grana przeze mnie postać to balistyk o twardym charakterze i do tego blond, to musi mieć na mój sposób „coś” w sobie. Kombinowałam, że jest ciepła w środku i ma dużo kobiecości, ale w twardym świecie przestępców, policjantów, którzy pracują wokół niej, nie może pozwolić sobie wejść na głowę. Na co dzień czasami nie potrafiłam tak komuś powiedzieć czegoś prosto z mostu, a ta rola mnie tego nauczyła. Kinga Bielska nauczyła mnie uwierzyć w siebie. Liczę, że będę mogła jeszcze się z nią spotkać.

Poza teatrem Twoja pasją są też perfumy. Sama je robisz?

Tak. Ta pasja zrodziła się w sumie niedawno. Trochę na fali nabierania świadomości o ekologii i tego jaką chemią cały czas się faszerujemy, a trochę przez odkrycie jak perfumy działają na nas. Aromaterapia i olejki eteryczne potrafią pomóc, chociażby na planie zdjęciowym. Zaczęłam trochę czytać, doszkalać się w zaciszu domowym. Powoli, powolutku stworzyłam sobie małe laboratorium domowe i zaczęłam mieszać. Zapachy damskie, męskie, na olejku do wcierania. Później klasyczne mieszanki na alkoholu. Wszystko na naturalnych produktach, bez syntetyków czy chemii. To świetna zabawa. Trzeba popełnić trochę błędów, ale stworzenie pierwszego flakonu własnych perfum przynosi ogromną satysfakcję, szczególnie, kiedy co chwila ktoś podpytuje czym pachnę. Przynajmniej wiem dokładnie, czym traktuję skórę, ale też i „głowę”. Mieszanki olejków odpowiednio skomponowane pomagają się skupić, zasnąć, zrelaksować, czy lekko pobudzić. Może kiedyś zrodzi się z tego większy plan, zobaczymy.

Jakie są twoje cele na najbliższe lata?

Rozwijać się dalej. Teatr jest dla mnie bardzo ważny i podstawą pracy aktora. W ogóle, cały nasz teatr to jedna rodzina, którą wielbię. Bardzo chciałbym wykorzystać swoje umiejętności w pełnometrażowym filmie. Mam nadzieję, że w końcu to się ziści.

Marta Jarczewska (ur. 1990) w 2014 roku ukończyła studia na wydziale aktorskim Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Występowała w Teatrze Zamiast, Teatrze Szwalnia i w spektaklach dyplomowych w Teatrze Studyjnym. W ramach 31 Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi zdobyła nagrodę za rolę Dżiny w spektaklu „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”. Laureatka Złotej Maski za sezon 2014/2015 za Najlepszy Debiut Aktorski w spektaklu „Oś” w reżyserii Filipa Gieldona.