fot. Anna Pabijańczyk dla OCZY.MAG

Tomasz Makowiecki: „Przychodzi moment w życiu, w którym już tego nie czujesz”

Wiele osób kojarzy cię z programu „Idol”. Jak z perspektywy czasu postrzegasz tamten czas?

Tamten czas był dla mnie trochę na zasadzie „ahoj przygodo”. Nie do końca wiedziałem czy to dobry moment. Byłem wtedy w czasie pisania matury, ale jednak moja koleżanka bardzo mnie namawiała i przekonywała, że warto spróbować. W miesiąc moje życie się totalnie zmieniło. Przyjazd do Warszawy, pomieszkiwanie w hotelu i codzienne zajęcia ze śpiewu, do tego próby do kolejnych programów itd.

Nie mogłeś się odnaleźć w tej „nowej rzeczywistości”?

W sumie wtedy nawet się nad tym nie zastanawiałem. Po prostu myślałem o tym, żeby przygotować się do występu, nauczyć się tekstu piosenki i wypaść jak najlepiej. Dopiero potem do mnie dotarło w czym ja biorę udział. Po półfinałach zdałem sobie sprawę, że wychodząc na miasto nie jestem już osoba prywatną. Wszyscy kojarzą kim jestem i co robię. Czułem ten wzrok osób na przykład jadąc tramwajem. 

Na pewno wpłynęło to na twoją psychikę?

Tak, zdecydowanie. Z dnia na dzień wszyscy cię znają. To było stresujące. Miałem taki okres w życiu, kiedy wychodziłem z kapturem na głowie, bo bałem się, że zaraz zrobią mi zdjęcie, rozpoznają i będą zaczepiać. To nie było komfortowe. Raczej nie miałem potrzeby czerpania satysfakcji z bycia rozpoznawalnym. Chciałem i chcę nadal tworzyć muzykę. Podpisałem też kontrakt z dużą wytwórnią płytową na pięć płyt. Wtedy ruszyłem w trasę koncertową. Życie w busie. Intensywny czas. 

Chciałem udowodnić, że ten program nie był po to, żebym sobie zaśpiewał pare coverów, zyskał popularność i odcinał kupony. Miałem dystans do samego siebie. Wolałem pokazać, że coś sobą reprezentuję, również w warstwie artystycznej. Pojawiało się oczywiście wiele propozycji udziałów w różnych programach typu reality show. Jednak konsekwentnie odmawiałem. Chyba miałem po prostu przesyt telewizji.

Dzisiaj możesz powiedzieć, że żałujesz tych decyzji?

Absolutnie nie żałuję. Tworzę muzykę w zgodzie ze sobą. Mam wrażenie, że połowa artystów, których dzisiaj obserwujemy jest po talent show. Tylko że w tamtym momencie my się dopiero uczyliśmy „z czym to się je” i gdybym trafił do „Idola” dziesięć lat później, moja kariera zapewne wyglądałaby inaczej. Czy lepiej? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno miałbym większą wiedzę jak to wygląda i być może umiałbym się lepiej poruszać po tym świecie.

Mimo że na początku byłeś w zespole, postanowiłeś wrócić do kariery solowej i stworzyć album „Moizm”. Jak on powstawał?

„Moizm” powstawał bardzo długo. Początki to była nasza dwutygodniowa wyprawa na Kaszuby, gdzie nagrywaliśmy olbrzymie ilości muzyki. To był bardzo fajny czas, który jeszcze bardziej nas połączył jako zespół. Wróciłem do Trójmiasta i z całego materiału selekcjonowałem wybrane dźwięki i utwory. Potem już pracowałem sam nad całością płyt. To był chyba muzycznie najlepszy czas z moim zespołem jaki kiedykolwiek miałem. Byliśmy idealnie zgrani, a każdy koncert był dla nas świętem

W Warszawie nie mieszkasz na stałe. Czy to był twój świadomy wybór, żeby wrócić do Trójmiasta?

Do Warszawy lubię wpadać. Trochę jako turysta. Poznawałem „warszawski świat” przez długi czas. Potrafię się w nim obracać, ale nie jest to jednak moja bajka. Mam tak, że po piętnastu latach mieszkania w stolicy, gdy wróciłem do Trójmiasta miałem poczucie, że super jest spędzać czas z ludźmi z zupełnie innych światów. 

Cisza ci służy?

Zazwyczaj tak jest, że gdy tworzę to robię to z myślą o sobie. Mam też poczucie, że dobrze mi się wraca do utworów, które już kiedyś stworzyłem. Tak też mam przy tworzeniu nowej płyty, że nadal mi się one podobają i być może je wykorzystam. 

Nie jesteś typem osoby, która nagra z marszu cały materiał?

Zdecydowanie. Wiem, że są tacy artyści, którzy potrafią wejść do studia i nagrać całą płytę od początku do końca, jednak ja potrzebuję czasu. Nagrałem kilka płyt w swoim życiu, ale też przychodzi moment w życiu, w którym już tego nie czujesz.

To znaczy?

Możesz być zmęczony pracą nad dźwiękiem dla siebie, nad muzyką czy pisaniem piosenek. Wydaje mi się, że miałem też moment, w którym nie do końca wiedziałem, co chcę powiedzieć ludziom przez swoją muzykę. Trochę w tym wszystkim pomogły zakręty życiowe, zrozumiałem też, że przerwa jest elementem procesu twórczego. Potrzebowałem jej. Lata wydawania płyt, kontrakt po „Idolu”… sporo tego było. To wszystko może odebrać entuzjazm z tworzenia. Choć mogę powiedzieć, że mam to szczęście, że pracuję z muzykami i nie byłem zmuszony, żeby pójść do pracy, w której bym się nie spełniał i nie satysfakcjonowałaby mnie.

Jak przez ostatnie lata wpłynęła na ciebie pandemia?

Pandemia na początku była trochę niefortunnym czasem. Byłem podekscytowany – odzyskałem wtedy prawa do „Moizmu”. Zależało mi, żeby album wyszedł na winylu i powrócił do serwisów streamingowych. Chciałem też ruszyć w trasę z reedycją „Moizmu”. Koncerty były dogadane, daty ustalone, aż tu nagle… niestety nic z tego nie wyjdzie – restrykcje. Do ostatniej chwili nie wiedziałem czy pojadę czy nie. Spakowany, wizualizacje przygotowane i niestety musieliśmy wszystko odwołać. Pamiętam ten dzień pierwszego koncertu, kiedy siedziałem w domu i patrzyłem po prostu w ścianę i myślałem sobie, że ok, co teraz? Wszystkim nam życie wywróciło się do góry nogami. Wszyscy zostajemy w domu i kropka. Było mi po prostu przykro, ale stwierdziłem, że jednak coś jest po coś. To był czas, który mogłem poświęcić rodzinie.

Przewartościowałem sobie sporo rzeczy. Wróciłem do tego, żeby zając się twórczością, miałem czas, żeby przejrzeć wszystkie dyski z zapisanymi dźwiękami, utworami i na spokojnie to przemyśleć. Dziwnie zaczęło się robić, gdy któregoś dnia pojechałem rowerem na plażę, a jej teren był… zamknięty i owinięty taśmą. W czasie drugiego lock-downu to morale u mnie siadło mocno. Doskwierał brak koncertów, spotkań i nie był to dobry czas. Żyjemy teraz w zupełnie innym świecie. Strasznie jestem ciekaw, co nas czeka i jak to będzie w tej nowej rzeczywistości.

Czym są dla ciebie koncerty?

Dla mnie to ukoronowanie pracy artysty. Proces twórczy i tak dalej, to są fajne momenty, ale kontakt z publicznością to dopiero „wisienka na torcie”. Dzień koncertu to święto i rodzaj medytacji. Uwielbiam kontakt z publicznością. Mimo że jest w koncertach powtarzalność, za każdym jest to super doświadczenie, które przeżywam za każdym razem na nowo. 

Postrzegasz to jako swego rodzaju spektakl? 

Można tak powiedzieć. Każdy koncert jest inny pomimo tej samej tracklisty. Dużo daje też miejsce, w którym gramy. Dokłada swojej energii. Gdy zaczynam koncert, to trafiam do innego świata. Czas płynie wtedy bardzo szybko.

Pochłania cię to?

Czy pochłania… nie wiem. Może bardziej jest to wspomniany już rodzaj medytacji. Zawsze po takim koncercie czuję się oczyszczony. Dla mnie to czas, kiedy po zagraniu setu jestem naładowany energią i mam ochotę działać.

Zapadł ci w pamięć najbardziej jakiś koncert?

Lubię te kameralne. Klubowe. Najbardziej wtedy czuję „przelot” z publicznością. Dziwny za to był dla mnie występ na Woodstock dla 700.000 osób. Po zejściu ze sceny w ogóle nie wiedziałem, co mam myślec o tym. W zasadzie masz morze ludzi i nie do końca czujesz odbiór i nie wiesz czy ciebie wygwizdują, czy się cieszą, czy płaczą. Mam wrażenie, że stoisz wtedy przed wielką masa, której nie możesz „dotknąć”. Najcieplej wspominam koncert w Japonii przy promocji płyty „Ostatnie wspólne zdjęcie”. Spotkałem wtedy japońskiego artystę – Kazufumi Miyazawa. Swego czasu był bardzo rozpoznawalnym artystą w swoim kraju. Zaprosił mnie na trzy koncerty w Tokio. Poleciałem tam sam, bez zespołu. Na miejscu, w Nippon Budōkan, czekali na mnie muzycy, którzy umożliwili mi stworzenie aranżacji piosenek. 

Potrafiłbyś się odnaleźć w innym klimacie muzycznym? Lubisz eksperymentować?

Myślę, że tak. Przykładem może być mój gościnny udział w utworze TEDE – „Forever young” z jego nowego albumu „Hajs Hajp Hejt”, który powstał totalnie przez przypadek. Miesiąc temu szedłem w centrum Warszawy ulicą Kruczą, gdzie wpadliśmy na siebie z Jackiem. Od jednego telefonu dzień później, skończyliśmy w studio nagraniowym i nagraliśmy tę piosenkę. 

Mam tak, że słucham różnej muzyki. Jestem bardzo eklektyczny. Między innyi w czasie gdy chodziłem do szkoły muzycznej miałem do czynienia  z muzyką klasyczną. Lubię ją. Często słucham. To muzyka, która pozwala mi się skupić na zupełnie innych rzeczach. Myślę, że tworząc album „Moizm” miała duży wpływ na jego formę i przekaz. Podoba mi się też połączenie muzyki folkowej z klubową. Ma to w sobie coś świeżego. Ciągle poszukuję i czekam na artystów, którzy zaproponują coś nowego.

Zależy ci na tym, żeby twoje piosenki coś przekazywały?

Mam wpływ na całość utworu. Jest to trudne, kiedy zajmujesz się sam wszystkim, ale każda piosenka jest wtedy w pełni moja. Musi mieć „to coś”. Wielu artystów promuje się singlami, ale są oczekiwane od nich całe płyty. Czuję presję, że wymaga się ode mnie nowej płyty studyjnej.

Ale sam dajesz „przynętę”…

To prawda. Czuć niedosyt. Każda płyta to historia. Koncept. Potrzebuję jeszcze chwili, żeby na koniec spoić to swoim głosem i tekstami. Na pewno mogę zdradzić, że będzie eklektycznie. Miks elektroniki z żywymi instrumentami.

Uważasz się za artystę spełnionego? Co chciałbyś jeszcze osiągnąć?

Mam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia. Nie chciałbym nigdy zostać artystą spełnionym. Gdybym był artystą spełnionym, mógłbym spokojnie pójść na emeryturę. Wolałbym, żeby nazywano mnie artystą poszukującym.


Wywiad: Krzysztof Malcher
Zdjęcia: Anna Pabijańczyk
Video: Konrad Koterba
Stylizacje: Aleksandra Lewańska
Make-up: Aleksandra Rubersz
Włosy: Patryk Marciniak
Produkcja sesji: Krzysztof Malcher, Kamila Kobus

Stylizacje do sesji powstały we współpracy z Robertem Kupiszem.

Za pomoc w profesjonalnej realizacji sesji oraz video dziękujemy Laurastar, NG Design.