Wczoraj wieczorem w Monachium odbył się pierwszy koncert Adele z serii zaplanowanych występów. Kiedy wszyscy wokół rywalizują o tytuł największego showmana na scenie, ona zdecydowała się iść w przeciwnym kierunku. Zamiast tancerzy, laserów, a może i nawet kilku akrobatów, otrzymaliśmy… Adele. Samą w sobie. I wiecie co? Może to nie było spektakularne, ale miało swój urok.
W erze, kiedy koncerty przypominają bardziej jedno wielkie show z bardzo wysoko postawioną poprzeczką nie tylko wokalną, ale i techniczną, Adele postawiła na kontakt z publicznością. Było to spotkanie pełne emocji, gdzie każda piosenka była jak osobista rozmowa z widownią. Bez przepychu, bez sztucznych ogni, bez tanecznych układów – tylko ona, jej fortepian, kilku muzyków i głos, który potrafi rozdzierać serca na strzępy. Co więcej, wystąpiła… bez butów, a jedynie w sukni od domu mody Dior Couture. Sama zawsze przyznaje, że na obcasach jest jej po prostu niewygodnie.
Nie zrozumcie mnie źle. Uwielbiam widowiska. Jest coś niezwykle ekscytującego w tym, gdy tysiące osób krzyczy teksty piosenek, a na scenie dzieje się prawdziwa magia. Ale czasem warto przypomnieć sobie, że muzyka to przede wszystkim emocje. I tak jak Celine Dion na otwarciu igrzysk w Paryżu, Adele wczoraj przypomniała nam, dlaczego jest jedną z największych współczesnych artystek i doprowadziła mnie do łez.
Może i było to minimalistyczne show, ale czy to źle? Czasem mniej znaczy więcej. Kiedy światła gasną, a na scenie zostaje tylko ona, nie ma gdzie się ukryć. Wszystkie wady, wszystkie uczucia są na wyciągnięcie ręki. I w tym tkwi piękno. Czuć było jej zdenerwowanie, kiedy rozpoczynała koncert utworem „Hello” i co rusz łapała się za ściskający ją żołądek.
Oczywiście, zawsze znajdą się tacy, którzy będą narzekać. Że nudno, że brakuje spektakularności, że dzisiejsze koncerty powinny oferować więcej niż tylko muzykę. Ale może właśnie dlatego, że wszyscy tego oczekują, warto docenić tych, którzy mają odwagę postawić na coś innego. Adele przygotował też dla „rozrywkowych” fanów swoiste miasteczko z przekąskami i atrakcjami. How cool is that? Występ z nią to moment skupienia, ale zabawić można się tuż obok. Na koniec fajerwerki i confetti z… osobistymi zdjęciami Adele. „Bliżej” się już chyba nie być.
Czy Adele pokazała, że nie trzeba tancerzy, aby poruszyć tłumy. Nie trzeba laserów, aby wzbudzić emocje. Wystarczy autentyczność, prawda i talent. Tego Adele ma w nadmiarze.
Więc, drodzy miłośnicy spektakularnych show, może czasem warto dać szansę takiemu minimalistycznemu podejściu? Możliwe, że odkryjemy w nim coś, czego brakuje nam w tych pełnych przepychu widowiskach. Coś, co jest bardziej ludzkie, bardziej prawdziwe. Coś, co przypomni nam, dlaczego kochamy muzykę. Adele w Monachium była właśnie taka. Bez fajerwerków, ale z sercem. I za to jej chwała.
Seria koncertów Adele w Monachium trwa do końca sierpnia. Bilety znajdziecie na oficjalnej stronie artystki.