fot. materiały prasowe

FELIETON: Dziennikarstwo jak fast fashion – czy naprawdę każdemu wypada?

W świecie, gdzie każdy może zostać dziennikarzem, pisanie stało się trochę jak moda z sieciówek – szybkie, masowe, tanie i często kiepskiej jakości. Wystarczy odrobina odwagi, konto na Instagramie, strona internetowa z darmowym szablonem i już – mamy nowego eksperta od wszystkiego: od haute couture po politykę międzynarodową.

Ale kim właściwie jest dziennikarz, który naprawdę „się zna”? To ktoś, kto włożył lata pracy w zdobywanie wiedzy, doświadczenia i kontaktów. Ktoś, kto przed publikacją tekstu sprawdzi fakty, zadzwoni do eksperta i przeanalizuje temat od A do Z. Niestety, dzisiaj o takich coraz trudniej. W ich miejsce wchodzi armia „content creatorów”, którzy o dziennikarstwie wiedzą tyle, co my o tym, co Chanel jadała na śniadanie („podobno” jadła tylko owsiankę na wodzie i piła szampana).

Z perspektywy mody i lifestyle’u to zjawisko jest wręcz absurdalne. Weźmy choćby trend „ekspertów” od mody, którzy co sezon twierdzą, że coś jest „must-have”, a potem okazuje się, że ich „must-have” to bzdura sponsorowana przez markę, która chce wyczyścić magazyny z zalegających ubrań. Przeciętny czytelnik nie wie, że za każdą rekomendacją często stoi przelew, a nie wiedza czy gust. Nie dla idiotów?

I tu zaczyna się problem – jak odróżnić dobrego dziennikarza od „influencera z notatnikiem”? W świecie mody liczą się szczegóły: znajomość historii marki, zrozumienie kontekstu kolekcji, ogarnięcie wizji projektanta, a nie kto siedzi w pierwszym rzędzie na pokazie czy – w końcu – umiejętność wskazania, dlaczego ten płaszcz od Max Mary jest wart inwestycji, a inny to tylko przereklamowany bubel. Ale w świecie internetu liczy się szybkość. Trend? Opisz go, zanim się wypali. Informacja? Opublikuj ją, zanim konkurencja to zrobi. Fakt? A kogo to obchodzi, jeśli kliki się zgadzają?

Jako naczelny portalu lifestyle’owego widzę to na co dzień. Teksty o modzie i kulturze, które powinny inspirować, edukować i zachęcać do refleksji, coraz częściej przypominają ulotki reklamowe. Błędy? Są. Zawsze będą. Sam je robię. Brak źródeł? Tu już gorzej, ale nadal to standard. Klikbajtowy nagłówek? Oczywiście. I choć redaktor musi to wszystko weryfikować, wielu czytelników i tak uwierzy we wszystko, co znajdzie w sieci.

Więc jak się w tym odnaleźć? Przede wszystkim – nie wierz we wszystko, co czytasz. Jeśli autor tekstu o modzie pisze, że „neony wracają w 2025 roku”, a ty widziałeś je na wybiegach w 2019, to może czas poszukać innego źródła? Dobry dziennikarz mody nie tylko relacjonuje trendy, ale tłumaczy ich źródła i pokazuje, jak wpisują się w szerszy kontekst społeczny czy kulturowy.

Po drugie – sprawdzaj. Sprawdź, kto pisze, dla kogo pisze i czy ma jakiekolwiek pojęcie o temacie. Tekst o sukni ślubnej od Diora, napisany przez kogoś, kto nie potrafi odróżnić haute couture od ready-to-wear? Nie, dziękujemy.

Po trzecie – pamiętaj o zasadach dziennikarstwa. Weryfikacja faktów, źródła (stara szkoła – przynajmniej w dwóch niezależnych), obiektywizm (a przynajmniej jego próba…). Nawet w tak lekkich tematach jak moda czy lifestyle istnieją pewne standardy. To, że piszemy o torebkach, nie oznacza, że możemy traktować czytelników jak idiotów bez wiedzy.

Dziennikarstwo, podobnie jak moda, ma swoją wartość, jeśli jest przemyślane, dobrze wykonane i oparte na solidnych fundamentach. Bo o ile źle skrojona sukienka po prostu się rozerwie, o tyle źle napisany tekst – pełen bzdur i kłamstw – może wyrządzić prawdziwą szkodę i jest mdłym rosołem z kostki. Zero przypraw, zero jakości. Czasem zastanawiam się, czy autorzy, którzy publikują swoje teksty, w ogóle wiedzą, co napisali. A może to AI? Ale nie, AI przynajmniej zachowuje interpunkcję, a z tym jest rzekłbym bardzo kulawo. Cytując naczelną Biby z „Lejdis” – „Przez twoją drobiazgowość, znowu opóźniliśmy druk. Miliony polskich kobiet czeka na nasz nowy numer, a ty mi mówisz o przecinkach? Pie**yć przecinki. Przecież nikt w tym kraju – oprócz ciebie – nie wie, gdzie one powinny stać”.

Problem w tym, że za te teksty ktoś musi odpowiadać. I tu wkraczam ja – naczelny. Czytam, poprawiam, skracam, redaguję i – o zgrozo – odpowiadam prawnie. Bo gdy ktoś puści tekst pełen kłamstw, kalek językowych i błędów merytorycznych, to nie autor poniesie konsekwencje. To ja będę świecił nomen omen oczami przed prawnikiem.

Ale przejdźmy do sedna: co poszło nie tak? Jak to się stało, że dziennikarstwo – zawód zaufania publicznego – zdegenerowało się do poziomu, w którym każdy, kto ma Wi-Fi, może siebie tak nazwać? Czy to wina internetu, który demokratyzował możliwość publikacji? Czy może lenistwo odbiorców, którzy nie oczekują już jakości, tylko szybkiej rozrywki?

A może to wina nas wszystkich? My, redaktorzy, czasem przymykamy oko na jakość, bo „kliknięcia się zgadzają” bo przecież „czas goni”. Czytelnicy zaś przestali wymagać rzetelności, bo łatwiej jest łyknąć nagłówek niż przeczytać cały tekst. Autorzy z kolei uznali, że jeśli opublikują coś w sieci, to są dziennikarzami (jak laski z instagrama „modelkami”, sorry – not sorry – you are not), choćby ich dzieło wyglądało jak wypracowanie gimnazjalisty na kacu.

Nie chcę, żeby brzmiało to jak utyskiwanie i narzekanie. Dostrzegam zmianę, staram się i zwyczajnie mi się chce – bo przecież KAŻDY popełnia błędy. Nadal czerpię inspirację z takich osób jak Ann Applebaum czy Moniki Jaruzelskiej, których warsztat i sposób prowadzenia rozmów uważam za poziom, który – mam nadzieję – osiągnąć. Sam doskonale pamiętam jak od innego naczelnego, gdy zaczynałem swoją przygodę z dziennikarstwem, usłyszałem „nie… daj spokój, z tego nic nie będzie… zmień swoje mrzonki o dziennikarstwie na inną drogę”. Nie poddałem się i nie obraziłem, że ktoś mi zwrócił uwagę, tylko wziąłem się do solidnej roboty i wyciągnąłem konsekwencje.

Więc, drodzy „dziennikarze z internetu”, zanim napiszecie, że „sukienki maxi już nie są modne” albo że „ten zapach to hit roku”, zastanówcie się dwa razy. Bo dziennikarstwo, podobnie jak styl, to coś więcej niż tylko pogoń za tanim efektem. To odpowiedzialność. A ja, jako naczelny, będę tu stał i pilnował, żebyście o tym pamiętali. Nawet jeśli czasem muszę użyć czerwonego długopisu jak miecza. Dziadostwo się nie obroni. Kropka.