Kiedy Mikey Madison weszła na scenę, by odebrać Oscara za rolę w „Anorze”, w Hollywood wydarzyło się coś rzadkiego. Po raz pierwszy od dawna statuetkę dla najlepszej aktorki dostała ktoś, kto nie jest ani wychuchanym produktem wielkich studiów, ani celebrytką znaną z czerwonych dywanów, lecz aktorką, która po cichu, ale konsekwentnie budowała swój warsztat. I teraz przyszła po swoje. Czy to oznacza, że mamy nową „królewnę” aktorstwa?
Nieoczywista droga do sławy
Madison nie miała typowej hollywoodzkiej ścieżki kariery. Nie była dziecięcą gwiazdą Disneya, nie lansowała się na Instagramie, nie próbowała podbić świata jako modelka. Przez lata pozostawała na drugim planie, wybierając role, które pozwalały jej rozwijać aktorski kunszt, a nie tylko podbijać liczbę followersów.
Zaczynała w niezależnych produkcjach i serialach, ale pierwszą poważną rolę dostała w „Better Things” – serialu Pameli Adlon, który świetnie oddawał skomplikowaną dynamikę relacji matki i dorastających córek. To tam Madison po raz pierwszy pokazała swoją zdolność do grania postaci niejednoznacznych – buntowniczych, emocjonalnie skomplikowanych, ale jednocześnie niezwykle prawdziwych.
Przełomem była jednak Sadie w „Pewnego razu… w Hollywood” Quentina Tarantino. Choć zagrała tam epizodyczną rolę Sadie Atkins – jednej z dziewczyn z sekty Mansona – zdążyła zrobić na widzach piorunujące wrażenie. Jej intensywność i brutalna ekspresja w finałowej scenie filmu sprawiły, że była jednym z nielicznych aktorów, których się z tego obrazu pamięta. A potem przyszła „Anora”.
Rola, która zmieniła wszystko
Sean Baker, reżyser filmu, znany jest z tego, że wyciąga z aktorów to, czego nie potrafią znaleźć w sobie inni reżyserzy. Wystarczy spojrzeć na „The Florida Project”, gdzie mała Brooklynn Prince przyćmiła cały aktorski skład, czy na „Red Rocket”, gdzie Simon Rex, aktor kojarzony raczej z komediowymi rólkami, nagle stał się jednym z najciekawszych aktorów indie cinema.
Madison w „Anorze” zagrała Anię – młodą striptizerkę z Brooklynu, która nieoczekiwanie wpada w wir zdarzeń związanych z młodym rosyjskim oligarchą. Film balansuje na granicy realizmu i groteski, a Madison udało się oddać nie tylko fizyczną stronę postaci, ale przede wszystkim jej emocjonalną głębię. Jest w tej roli jednocześnie krucha i bezczelna, czuła i wyrachowana. I to właśnie ta wielowymiarowość uczyniła jej występ oscarowym.
Czy Mikey Madison to nowa Jennifer Lawrence?
Porównania do Jennifer Lawrence są nieuniknione. Obie mają w sobie tę niesamowitą, surową energię, której nie da się wyreżyserować. W ich grze jest coś dzikiego, nieokrzesanego, ale jednocześnie cholernie autentycznego. Różnica jest jednak taka, że Lawrence od razu trafiła do wielkiego Hollywood – najpierw z „Winter’s Bone”, potem z „Igrzysk śmierci”. Madison szła inną drogą – zamiast na hity, stawiała na projekty niszowe, na granicy kina niezależnego i arthouse’u.
I to właśnie ta różnica sprawia, że może być kimś więcej niż tylko kolejną gwiazdką, którą studia rozdmuchają, a potem wyrzucą na margines, gdy tylko przestanie się klikać.
Oscarowa euforia, ale nie dla wszystkich
Sukces Madison nie był wielkim zaskoczeniem – branża od miesięcy mówiła, że to jej rok. Natomiast większym szokiem okazało się pominięcie Demi Moore, której rola w „Substancji” od wielu uchodziła za spektakularny powrót aktorki do wielkiego kina.
W filmie „Substancja” Moore zagrała postać, która dosłownie przechodzi transformację – jej bohaterka poddaje się eksperymentalnej terapii, stając się młodszą wersją siebie. Ta metaforyczna, ale i brutalna opowieść o hollywoodzkiej obsesji na punkcie młodości mogła być doskonałym komentarzem do realiów branży. I może właśnie dlatego Akademia ją zignorowała.
Czy to przypadek? Nie wydaje się. Hollywood lubi historie o cudownych debiutantkach, ale nadal ma problem z nagradzaniem dojrzałych aktorek. Moore, mimo znakomitych recenzji, mogła się tylko nacieszyć nominacją. Tak samo jak Michelle Pfeiffer za „Francuskie wyjście” czy Tilda Swinton za „Memorię” w poprzednich latach, które pretendowano do nagrody.
Możemy się oszukiwać, że wiek nie ma znaczenia, ale wciąż widzimy, jak młodsze aktorki zgarniają statuetki, podczas gdy ich starsze koleżanki muszą liczyć na łaskę Akademii. Oscary powoli się zmieniają – w końcu zeszłoroczna nagroda dla Michelle Yeoh była krokiem w dobrą stronę – ale wciąż jest wiele do zrobienia.
Nowa era aktorstwa
Mikey Madison udowodniła, że w czasach dominacji blockbusterów i popkulturowej papki wciąż jest miejsce na aktorstwo wymagające i ambitne. Jej sukces może zwiastować nową falę aktorów, którzy nie chcą być tylko twarzami wielkich marek, ale przede wszystkim artystami.
Czy będzie nową ikoną współczesnego kina? Wiele wskazuje na to, że tak. Ale jeśli coś wiemy o Mikey Madison, to to, że ona nigdy nie pójdzie drogą, którą wszyscy jej wskazują. Bo w tym tkwi jej największa siła.