fot. dzięki uprzejmości Gutek Film

Niech ktoś ci powie, że czas zejść ze sceny: „The Last Showgirl” Pameli Anderson

Są takie filmy, które trafiają do ciebie nie przez fabularne fajerwerki, ale przez emocjonalną szczerość. Tak właśnie działa „The Last Showgirl” – kameralny, refleksyjny obraz o końcu epoki, o starzejącym się ciele w świecie zdominowanym przez TikToka, o kobiecie, która wierzyła w sen, a obudziła się w rzeczywistości, która już nie potrzebuje jej marzeń. I właśnie dlatego to film, który rozdziera serce – zwłaszcza gdy sam czujesz, że zbyt długo żyłeś czyimś scenariuszem…

Czas pożegnań, czas prawdy

Pamela Anderson zagrała rolę życia. I nie chodzi tu o wielkie dramaty, tylko o to, jak potrafiła być cicho. Jak patrzy, jak siedzi w garderobie i nie wie, czy jeszcze ktoś chce ją widzieć. To historia Shelly – tancerki z Las Vegas, która przez niemal cztery dekady dawała ludziom show. Blichtr, pióra, uśmiech. A potem nagle: dziękujemy, do widzenia. I zostajesz tylko ty i twoje wspomnienia. Trochę jak sprzątaczka po balu, która wcześniej była królową.

Zaskoczyło mnie, jak bardzo się z Shelly utożsamiłem. Bo przecież ilu z nas miało swój „Le Razzle Dazzle” – miejsce, w którym czuliśmy się ważni, potrzebni, zauważeni – dopóki nie przestaliśmy być modni, młodsi, wygodni dla kogoś? Film Gii Coppoli nie próbuje robić z tego tragedii na siłę. On pokazuje rzeczy takimi, jakie są. Bez filtrów. Las Vegas w tym filmie to nie pocztówka – to miasto duchów, które kocha tylko wtedy, gdy coś z ciebie ma. A potem po prostu przestaje odbierać telefony.

Matka, córka i scena

Ale „The Last Showgirl” nie jest tylko melancholijnym epitafium dla jednej kobiety. To także opowieść o walce – o godność, o prawo do bycia sobą, o akceptację tego, że czas mija. Shelly próbuje odbudować relację z córką, która ma jej za złe całe życie na scenie. Próbuje znaleźć nowy sens, ale przecież wie, że nic nie smakuje już tak, jak wtedy, gdy była w centrum. I to jest właśnie najbardziej ludzkie. Bo jak nauczyć się żyć, kiedy już nie jesteś tą wersją siebie, którą tak kochałeś?

W tym wszystkim pojawia się jeszcze jedna postać – grana przez Jamie Lee Curtis. I powiem tak: to nie jest tylko rola drugoplanowa, to mistrzowsko zagrana kontrpostać. Curtis gra kelnerkę w kasynie, ale tak naprawdę jest tu cieniem przyszłości, którą Shelly może mieć – kobietą, która już dawno pogodziła się z końcem sceny, ale nigdy nie pogodziła się z końcem sensu. Ich dialogi są jak szermierka między zgorzknieniem a nadzieją. Curtis wnosi do filmu ostrość, ironię, doświadczenie. Jest trochę jak głos sumienia, trochę jak kumpela z szatni, która wie, kiedy ci powiedzieć, że czas zejść ze sceny. Ale też wie, jak cię przytulić, zanim z niej zejdziesz.

Anderson odzyskuje siebie

I właśnie dlatego ten duet działa. Bo „The Last Showgirl” to nie jest solowy występ Anderson – to rozmowa dwóch kobiet, które swoje już przeszły. Nie udają. Nie rywalizują. Dają sobie przestrzeń. I to jest piękne.

Pamela Anderson gra tu nie tylko Shelly – gra samą siebie. Jej ciało mówi więcej niż dialogi. Blizny, zmarszczki, zmęczenie, ale też ta rozpaczliwa próba bycia dalej „hot”, choćby tylko dla siebie. To jedna z tych ról, które czyszczą wizerunek – nie zmywają przeszłości, ale ją reinterpretują. Ja się wzruszyłem. A rzadko się wzruszam na filmach, które nie mają w tle śmierci albo wielkich katastrof. Tutaj katastrofa jest cicha. W tobie.

Ten film będzie niezrozumiały dla tych, którzy szukają akcji i morałów. Ale jeśli kiedykolwiek czułeś się wypalony, niepotrzebny, zagubiony między marzeniami a rzeczywistością – to znajdziesz tu swoje odbicie. „The Last Showgirl” to nie tylko film o kobiecie w kryzysie wieku średniego. To film o każdym z nas, kto musi się pogodzić z tym, że świat idzie dalej, nawet jeśli my chcielibyśmy jeszcze zatańczyć raz.

„The Lasst Showgirl” trafi na polskie ekrany 25 kwietnia w dystrybucji Gutek Film. Bilety na przedpremierowe seanse znajdziesz tutaj.