Apple Original Films po raz kolejny dostarcza widzom produkcję, która udowadnia, że klasyczne kino rozrywkowe wciąż ma swoje miejsce na współczesnym ekranie. „Fly Me to the Moon”, romantyczna komedia w reżyserii Grega Berlantiego, jest niczym list miłosny do „złotej ery Hollywood”, pełen uroku, błyskotliwego humoru i przede wszystkim doskonałej chemii między głównymi bohaterami – Scarlett Johansson i Channingiem Tatumem. Czy to film, który zmieni oblicze gatunku? Nie, ale jest w nim coś, co sprawia, że przez dwie godziny nie chce się odrywać wzroku od ekranu.
Miłość, misja i chaos w NASA
Akcja filmu osadzona jest w czasach misji Apollo 11, kiedy cały świat z niepokojem spoglądał na wyścig o pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. To, co mogłoby stać się ciężkim, historycznym dramatem, reżyser przekuwa w lekką, dynamiczną opowieść o miłości i ludzkich ambicjach. Scarlett Johansson wciela się w Kelly Jones – przebojową specjalistkę od marketingu, której zadaniem jest poprawienie wizerunku NASA. Jej działania skutkują chaosem nie tylko w komunikacji agencji, ale przede wszystkim w życiu Cole’a Davisa (Channing Tatum), dyrektora startów, dla którego sukces misji to sprawa honoru.
To, co najbardziej przyciąga w „Fly Me to the Moon”, to niewątpliwie relacja między głównymi bohaterami. Johansson i Tatum błyszczą na ekranie – ich dialogi są błyskotliwe, pełne napięcia i podszyte humorem, który przypomina najlepsze komedie z lat 50. i 60. Tatum, znany z ról „twardzieli o złotym sercu”, idealnie balansuje pomiędzy powagą, a komediowym zacięciem, podczas gdy Johansson po raz kolejny udowadnia, że jest jedną z najbardziej wszechstronnych aktorek swojego pokolenia. Ich ekranowa chemia to prawdziwa siła napędowa filmu.
Styl i klimat, czyli podróż w czasie
Berlanti, reżyser znany z wyczucia emocji i umiejętności łączenia gatunków, stawia na estetykę retro. Scenografia, kostiumy i ścieżka dźwiękowa przenoszą widza w czasy, kiedy technologia i ambicje sięgały gwiazd, a reklama była równie ważna co nauka. Jest w tym coś niemalże nostalgicznego – klimat „Fly Me to the Moon” przypomina stare produkcje z Doris Day czy Carym Grantem, ale z nowoczesnym twistem, który sprawia, że historia pozostaje świeża i autentyczna.
Warto też zwrócić uwagę na wizualną stronę filmu. Kadry są dopracowane, kolory soczyste, a napięcie w scenach „na Księżycu” – bo tak, film nie omija kontrowersyjnego wątku inscenizacji lądowania – potrafi naprawdę trzymać w napięciu. Scenarzystka Rose Gilroy bawi się historycznymi faktami, serwując widzowi historię, która nie próbuje udawać realizmu, ale zamiast tego skupia się na emocjach i relacjach.
Czy to film idealny?
Nie do końca. „Fly Me to the Moon” momentami balansuje na granicy przesady, a niektóre sceny mogą wydać się zbyt cukierkowe lub na siłę udramatyzowane. Jednak przy filmie o tak świadomej estetyce i konwencji trudno traktować to jako wadę – wręcz przeciwnie, te „niedoskonałości” wpisują się w nostalgiczny urok całości.
„Fly Me to the Moon” to kino, które sprawia, że chcesz się ponownie zakochać w klasycznej komedii romantycznej. Scarlett Johansson i Channing Tatum tworzą duet, który nie tylko bawi, ale i przypomina, że prawdziwa „gwiazdorska chemia” to coś, czego nie da się kupić ani zaplanować. Film Berlantiego to nie rewolucja, ale solidna, stylowa i niezwykle przyjemna produkcja, która zostawia po sobie uśmiech i lekkie westchnienie nostalgii.
W erze kina przeładowanego efektami specjalnymi i moralizatorskimi narracjami, „Fly Me to the Moon” to prawdziwy powrót do korzeni – i czasami właśnie tego nam potrzeba.