Mam wrażenie, że gdyby ktoś pokazał mi losowe kadry z nowego sezonu „And Just Like That…” i nie powiedział, że to sequel „Sex and the City”, nie wpadłbym na to. Trzeci sezon kontynuuje swoją odrębną drogę, oddalając się od tej nieprzyzwoicie szczerej, lekkiej i prowokującej nowojorskiej bajki, którą pokochaliśmy dwie dekady temu. Oryginał miał seks, śmiech i szpilki. Nowa wersja ma… smutek, zgrzyty i dizajnerskie wnętrza.
Oczywiście, czas mija, a bohaterki się starzeją. Ale czy to musi od razu oznaczać, że każdy odcinek będzie przesiąknięty melancholią, a narracja z gracją żółwia będzie toczyła się przez tematy takie jak utrata, redefinicja tożsamości i kryzys macierzyństwa? Jasne, to wszystko ważne sprawy – ale styl, w jakim są podane, sprawia, że „And Just Like That” bardziej przypomina współczesne „Big Little Lies” niż dawną, żywiołową modową pocztówkę z Manhattanu.
Największy rozdźwięk między nowym a starym leży w narracyjnej chemii – „Sex and the City” miało wyraźny rytm: Carrie pisała felieton, rzucała pytanie, bohaterki komentowały świat przez pryzmat relacji, seksu i przyjaźni. Było spójnie. Teraz? Carrie już nie pisze tak naprawdę (chyba że podcasty liczymy na siłę), a narracja jest rozproszona – każda postać dostaje wątek, ale zlewa się to w kakofonię tematów, z których trudno wyciągnąć esencję.
Do tego dochodzi inna estetyka – ta produkcja jest po prostu kręcona inaczej. Więcej ciemnych kadrów, mniej pasteli. Dużo ujęć z wnętrz, które przypominają wystawę w MoMA – chłodne, designerskie, emocjonalnie wyprane. Reżyseria często wręcz celowo ucieka od luzu i ciepła, które definiowały SATC. Nawet kostiumy – nadal drogie i efektowne – rzadziej bawią się formą i kolorem, a częściej pokazują status, powagę, wiek. Jakby Samantha Jones gdzieś w tle szepnęła: „Hej, czy ktoś tu zapomniał, że moda ma być fun?”
Samantha, swoją drogą, wróciła w drugim sezonie na 48 sekund. I wiesz co? Te 48 sekund przypomniało mi, czym ta seria kiedyś była – szybka, ostra i błyskotliwa. W trzecim sezonie jej już nie ma (znowu), a my zostajemy z Charlotte, która przeżywa swój mikro-renesans jako kobieta powracająca do pracy, z Mirandą szukającą własnej tożsamości (znów), i z Carrie… no właśnie.
Carrie Bradshaw, ikona stylu i nieporozumień emocjonalnych, nadal króluje jako duchowa królowa gaslightingu. Niby dojrzała, niby przeszła terapię (mentalną i estetyczną), ale czy na pewno? Znowu jest z Aidanem – tylko że „na odległość”. Bo przecież nic tak nie scala związku jak dziesięć stanów różnicy i niedopowiedziane „nie wiem, co dalej”. Bradshaw serwuje tę samą karmę w innym kubeczku – chłodnym, ceramicznym, z butiku w Soho.
Czasem mam wrażenie, że Carrie to ta koleżanka, która niby wszystko analizuje, a potem znowu umawia się z eks, którego wcześniej z hukiem porzuciła. I tak po prostu… znowu nie wyciągnęła wniosków.
I choć wszystko w tej produkcji – od światła, przez ujęcia, po dialogi – sugeruje nam, że to już zupełnie inna historia, duch starego Nowego Jorku wciąż gdzieś tam próbuje się przebić. Tylko że teraz jest trochę jak duch w ekskluzywnym spa – otulony kaszmirem, pogubiony i zdezorientowany.
Czy to serial zły? Nie. Czy potrzebny? Dla fanów oryginału – może. Ale mam wrażenie, że „And Just Like That” cierpi na kryzys tożsamości. Chce być wszystkim naraz – komentarzem społecznym, modowym show, kroniką dojrzewania i medytacją nad stratą. A przecież największą siłą „Sex and the City” była jego bezczelna prostota: cztery kobiety, jedno miasto i milion pytań o miłość.
Trzeci sezon to trochę jak brunch, na który przyszłaś licząc na prosecco i plotki, a dostałaś analizę egzystencjalną przy hummusie. Niby dobrze, że dojrzewamy. Ale nie zapominajmy, że kiedyś po prostu było zabawniej.