Monique Lehman

Czym są gobeliny? Można je nazwać rzemieślniczymi dziełami sztuki?

Unikam słowa rzemiosło bo kojarzy się z powtarzalnością. Każdy gobelin wykonany jest na zamówienie. Moje prace żyją własnym życiem – nigdy nie wiadomo, która nitka stanie się kolejnym wątkiem. Mam ogólny zarys projektu i przygotowane kolory, ale tkając tworzę w czasie rzeczywistym. Ostatnio głównie zajmuje się „fiber art”. Jest to kierunek sztuki włókienniczej, który jest konceptualny, jednak nadal bardzo pracochłonny. Fiber art można porównać do scenografii, wyrażającej filozofię i uczucia artysty. Żyje własnym życiem, przekazującym nowe treści, które ukazują wnętrze i wrażliwość artysty.

Skąd czerpie Pani inspiracje do tworzenia gobelinów? Wykonała ich Pani już ponad sto…

Kilka gobelinów stworzyłam dla katolickich szpitali franciszkanów. Obserwowałam krajobraz otaczający szpital, włączyłam ikonografię franciszkańskiej miłości do natury. Chciałam aby pacjenci patrząc na moje gobeliny, czuli powiew wiatru, blask słońca zza chmur, tak aby składały się one w wizerunek twarzy świętego. Dodając ludziom nadzieję i otuchę.

Czy ktoś pomaga Pani przy pracy nad nimi?

Pracuje sama bo cenie spokój i mam szacunek dla zamawiającego dzieło, który nakazuje mi nie posługiwanie się pomocą. Kiedy robiłam gobelin do Synagogi obawiałam się jednak, że zabraknie mi czasu na  dokończenie dzieła. Postanowiłam więc sprowadzić do pomocy asystentkę z Polski.

Do USA trafiła Pani w 1978 roku. Jak to się stało?

Tak, przyjechałam już dawno temu, kiedy w Polsce panował dobrobyt. Moja historia została opisana w książce, która będzie wydana pod koniec roku.

Uważa się Pani za obywatelkę świata? Dużo Pani podróżuje… 

Integracja jest dla mnie bardzo istotna. Musimy się dobrze znać i rozumieć aby móc żyć bez wojen. Jestem jednak zwolenniczką indywidualności i zachowania różnic kulturowych, uwielbiam miejsca gdzie nie narzucono jeszcze naszej cywilizacji.

W „Żonach Hollywood” pokazała się Pani jako kochająca żona. Jaki jest Pani przepis na udane małżeństwo? W dzisiejszym świecie trudno o taką prawdziwą miłość, a Wam się udało mimo późnego zamąż pójścia…

Tolerancja i szacunek dla małżonka to podstawa udanego związku. Na pewno jest ciekawiej się kłócić i przepraszać, być zazdrosnym lub niepewnym, ale ja nie lubię tracić energii na nic co nie przetrwa co najmniej 200 lat.

Czytałem, że często odwiedza Pani Polskę. Jest taki rejon naszego kraju, który zapadł Pani najbardziej w pamięć?

Całej mojej rodzinie spodobały się Bory Tucholskie. Jeździłam tam od 15 roku życia i złamałam tam serce lokalnemu wiejskiemu chłopcu.

Nie przeszkadza Pani „łatka” – Córka Papcia Chmiela?

Tata długo pracował na to aby być rozpoznawalnym jako Papcio Chmiel. Kontynuacja rodzinnej tradycji ułatwia życie. Dla mnie Polska to duża rodzina i wszystko co robię w kraju to tylko z miłości. Mój główny cel to przekazanie polskich osiągnięć w innych krajach. Myślę, że zrobiłam dobrą robotę w USA i Kanadzie, Ostatnie dziesięć lat poświęciłam na pokazanie polskiej kultury w Chinach, a teraz zamierzam zrobić to w Południowej Ameryce. Zaczynając od Urugwaju. Rozpoczynam też współpracę z artystami w Pakistanie. Intryguje mnie sytuacja kobiet i chce pokazać tam polskie artystki. To są wszystko małe kroczki do zmian, ale ktoś musi zdobyć się na to aby jako pierwszy wyciągnąć rękę, więc dlaczego nie ja?

Kolejny sezon „Żon Hollywood” za nami… udało się Pani z którąś z „żon” zaprzyjaźnić poza programem?

W książce będzie wiele na ten temat. Przytoczę moją znajomość z Izabelą Yamagatą. 25 lat temu było nas tu tylko garstka. Pięknych polek, energicznych i pragnących lepszego życia. Nie każdej się powiodło. Oprócz urody trzeba mieć zdrowy rozsądek i trochę szczęścia. Spotykając Izabelę po tylu latach jako „Żonę Hollywood” wbrew pozorom nie zdziwiłam się. Zawsze wiedziałam, że osiągnie to co chciała. Była i jest autentyczną pięknością o mocnym charakterze. Spotykamy się co miesiąc i codziennie do siebie piszemy. Mój dzień zaczyna się od SMS-a od Izy o 6 rano – „Idę na plażę. Dzisiaj znów będzie piękny dzień”.