Kiedy myślisz, że kalendarz Pirelli już niczym cię nie zaskoczy, pojawia się Sølve Sundsbø i udowadnia, że potrafi wywrócić konwencję do góry nogami. Edycja kalendarza Pirelli na 2026 rok jest tak wizualnie dopracowana, że trudno mówić o niej jako o „kalendarzu” – to bardziej film zatrzymany w zdjęciach, osobisty poemat o naturze i kobietach, które ją symbolizują.
Sundsbø, znany z obsesji na punkcie technologii, tym razem poszedł w żywioły. Ale nie w ten oklepany sposób, jakbyśmy wrócili do prezentacji z gimnazjum o czterech elementach. On dorzuca energię, eter, światło. Chce uchwycić emocje, a nie pogodę. To robi różnicę.
Obsada, której zazdrości Hollywood
Tilda Swinton jako miniaturowa bogini własnego świata, FKA twigs zakopana w piasku, bo sama chciała być częścią ziemi, Susie Cave i Eva Herzigová zanurzone w wodzie, Venus Williams w roli siły i ruchu. Do tego Irina Shayk, Isabella Rossellini, Adria Arjona, Luisa Ranieri i Gwendoline Christie. Jedenaście kobiet, zero przypadkowości.
Sundsbø wybrał dojrzałe bohaterki, które niosą na twarzy doświadczenie i spokój. To nie jest casting do pokazówki na TikToku. Tu każda postać wnosi własny ciężar, charakter i gest. Właśnie dlatego te zdjęcia w Kalendarzu Pirelli na 2026 wyglądają bardziej jak kadry z artystycznego sci-fi, a mniej jak kampania modowa.


Możesz stworzyć żywioł w studio? Możesz, jeśli jesteś Sundsbø
Sundsbø zaczął od brytyjskich plenerów w Norfolk i Essex, żeby najpierw „zebrać naturę”. Brzmi banalnie, ale on potraktował te krajobrazy jak surowiec emocjonalny. Słońce, które nie grzeje, tylko tnie obraz ostrym światłem. Wiatr, który robi więcej dramaturgii niż niejeden stylista fryzur. Chmury, które potrafią zmienić nastrój jak zmiana tonacji w filmie. Nawet ogień, pokazany bez efekciarstwa, bardziej jak żywioł niż dekoracja. To wszystko zabrał do studia, gdzie zaczęła się właściwa magia.
Zamiast klasycznych planów i green screenów postawił na gigantyczne ekrany LED. To już nie tylko tło, ale pełnoprawny partner zdjęć. Modele stoją niby w lesie, ale światło jest tak idealnie zsynchronizowane, że mózg gubi trop. Surrealizm pojawia się naturalnie. W pewnym momencie trudno stwierdzić, czy patrzysz na prawdziwy zachód słońca, czy perfekcyjnie zapętlony obraz wygenerowany specjalnie pod ten kadr. I to właśnie wciąga. To nie jest zabawa technologią dla samej technologii. To budowanie świata, który niby znamy, ale jednak nie do końca.
Widać też, że Sundsbø pracował ze swoją stałą ekipą, a to zawsze czuć. Jerry Stafford odpowiadał za stylizację, z tą swoją charakterystyczną umiejętnością łączenia awangardy z czystością formy. Val Garland jak zwykle zrobiła makijaże, które nie próbują krzyczeć, tylko dopełniają emocję zdjęcia. A światło? Benoît Delhomme to mistrz, który potrafi sprawić, że LED wygląda jak żywe niebo, a cień jak efekt natury, nie studia. W takim składzie nie ma przypadków. Nie ma nerwowych decyzji na planie ani chaosu, który zwykle widać na zdjęciach, nawet jeśli nikt głośno o tym nie mówi. Tutaj wszystko działa jak w mechanizmie luksusowego zegarka. Każdy ruch jest przemyślany, każde ujęcie zszyte z następnego. I dlatego efekt po prostu wchodzi pod skórę.
Pirelli wyznacza kierunek, czy nam się to podoba czy nie
Kalendarz Pirelli od 1964 roku jest barometrem tego, jak zmienia się moda, kultura i nasze oko wyczulone na obraz. Ten kalendarz nigdy nie był zwykłą ścienną dekoracją. To raczej laboratorium estetyki, w którym co dekadę testowano nowe granice. Miał swoje kryzysy, przerwy, skandale i okresy kompletnego przesytu, kiedy cały świat miał dość roznegliżowanych modelek, a jednak „The Cal” zawsze potrafił obrócić sytuację na swoją korzyść. To w końcu marka, która w latach 70. zamieniła kalendarz w symbol rock’n’rollowego hedonizmu, w 80. zaczęła bawić się teatralnością i monumentalnym glamour, a w 90. wypuściła edycje tak komercyjnie uwodzicielskie, że dziś wyglądają jak zapis zupełnie innej epoki.
Potem przyszedł czas zmiany tonu. Najpierw „back to basics” u Lindbergha, który odrzucił cały retusz i postawił na emocję, prawdę, ludzką twarz. Później feministyczna interwencja Annie Leibovitz i jej słynna edycja bez nagości, która wywróciła narrację do góry nogami i udowodniła, że zmysłowość nie musi być dosłowna. Ta sinusoida estetyczna jest w sumie największą siłą Pirelli. Co kilka lat kalendarz mówi: stop, teraz robimy to zupełnie inaczej. Ryzyko? Zawsze. Skutek? Zazwyczaj kultowy.
Edycja Kalendarza Pirelli 2026 wpisuje się w ten rytm zmian, ale robi to odważniej. Natura przełożona na język emocji jest tu bardziej instynktem niż dekoracją. W świecie, który tonie w instagramowych filtrach, Sundsbø daje nam obrazy niepokojące, prawdziwie cielesne, zderzające piękno z czymś trudniejszym do przełknięcia. I bardzo dobrze. Pirelli nigdy nie było od tego, żeby się wszystkim podobać. Ono zawsze było papierkiem lakmusowym lęków i fantazji swojej epoki. Edycja 2026 po prostu przypomina, że kalendarz od opon to wciąż jeden z najważniejszych komentarzy do tego, jak patrzymy na świat i samych siebie.



Kalendarz Pirelli 2026 to najciekawsza odsłona od lat
Sundsbø nie zrobił kalendarza. On zbudował wizualny esej o tym, że natura i ludzie są spleceni w sposób dużo głębszy, niż wygodnie nam przyznać. W jego obrazach nie ma tej bezpiecznej, pocztówkowej przyrody, którą marki lubią wykorzystywać, żeby sprzedać „spokój” i „autentyczność”. Jest coś bardziej pierwotnego. Ciało jako przedłużenie wiatru. Skóra odbijająca światło jak tafla wody. Gest, który wygląda jak ruch gałęzi. To już nie jest estetyka, którą łatwo wrzucić do moodboardu. To bardziej przypomnienie, że granica między tym, co naturalne, a tym, co ludzkie, jest cienka jak papier i że wcale nie mamy nad nią takiej kontroli, jak nam się wydaje.
W tej edycji Kalendarz Pirelli 2026 jest też pewien rodzaj odwagi, który rzadko widzi się w komercyjnych projektach. To odwaga w mówieniu o kruchości i sile jednocześnie, bez moralizowania i bez taniej symboliki. Dlatego ten kalendarz zostanie w pamięci. Już czuć, że będzie dyskutowany, wytykany, broniony, analizowany na zajęciach fotografii i kostiumografii. Niektóre ujęcia pewnie staną się referencją dla młodych twórców, którzy szukają sposobu, by uciec od TikTokowej estetyki „ładnych rzeczy bez sensu”.
Jeśli Kalendarz Pirelli co roku stawia poprzeczkę, to teraz ją podniósł niemal bezczelnie wysoko. I dobrze. Branża potrzebuje takich momentów, kiedy ktoś mówi: patrzcie uważniej, czujcie mocniej, przestańcie się bać niejednoznaczności. Kalendarz Pirelli 2026 nie tylko wpisuje się w historię „The Cal”, ale wręcz popycha ją w stronę, w której Pirelli zawsze było najmocniejsze. Tam, gdzie zdjęcie staje się komentarzem do świata, a nie tylko ozdobą na ścianie.


